íà ãëàâíóþ   |   À-ß   |   A-Z   |   ìåíþ


VI

— My'slalech, ze's gdzie w 'sniegach uwiezla — szepnal przeka'sliwie.

— Hale, mozna to przyspieszy'c na taka wieje, po omacku szlam calkiem, bo tak ciepie 'sniegiem, ze ocz'ow nie mozna ozewrze'c, a takie zaspy na drogach, taki mat, ze i na dwa kroki nic nie rozezna przed sie.

— Matka w chalupie?

— A ju'sci, gdzie by ta szli na taki psi czas; rano byli u Kozl'ow, ale z Magda jest krucho, na ksieza obore patrzy, to i nic poradzi'c nie poradzili — opowiadala Jagna otrzepujac sie ze 'sniegu.

— C'oz tam na wsi? — zagadnal na'smieszliwie.

— Id'zcie pyta'c, to wiedzie'c bedziecie, po nowinki nie latalam!

— Dziedzic przejechal, nie wiesz to?

— Psu wytrzyma'c trudno na takiej wiejbie, a dziedzicowi by sie tam chcialo…

— Kogo mus pedzi, ten i na zakurki patrzal nie bedzie…

— Pewnie, jak komu mus… — u'smiechnela sie watpiaco.

— Sam sie obiecal, nikto go nie prosil — powiedzial Boryna surowo, odlozyl o'snik, wstal z kobylicy i podszedl do okna wyjrze'c, ale na 'swiecie byla taka kurzawa, tak kotlowalo, ze ni plot'ow, ni drzewin wida'c nie bylo.

— Widzi mi sie, ze 'snieg juz nie sypie — powiedzial lagodniej.

— A nie, kreci ino, rwie, zamiata i tak kurzy, tak ciepie, ze drogi nie rozezna — rzekla Jagna, rozgrzala rece i wziela sie do motania nici z wrzecion na motowidlo, stary za's powr'ocil do roboty, ale coraz niecierpliwiej spogladal w okno i nasluchiwal.

— Gdzie to J'ozka? — spytal po chwili.

— Pewnikiem u Nastki, ciegiem tam przesiaduje.

— Lofer dzieucha, ze tego pacierza w chalupie nie usiedzi.

— A bo jej sie cni, powiada.

— Ale, zabawy se bedzie szukala.

— Tak powiada, by ino sie od roboty wykreci'c.

— Nie mozesz to przykaza'c?

— Ju'sci, raz to m'owilam abo dwa, pysk na mnie wywarla jak na tego psa, jak wy jej nie przykr'ocicie, to ona ma gdzie's moje przykazy.

Ale stary pu'scil mimo usz'ow te skargi, bo coraz niecierpliwiej nasluchiwal, c'oz kiej zaden glos ludzki nie dochodzil ze dworu, wichura ino wyla, przewalala sie po 'swiecie, bila niby barami w 'sciany, az dom trzeszczal i pojekiwal.

— P'ojdziecie to? — spytala cicho.

Nie odrzekl, bo doslyszal otwieranie drzwi do sieni, jakoz w tej chwili wpadl zziajany Witek i krzyknal z progu:

— Dziedzic juz przejechal!

— Dawno? Przywieraj drzwi predko.

— A dy'c jeszcze slycha'c brzekadla!

— Sam jechal?

— Kiej takie zakurki, zem ino konie rozeznal.

— Biezyj w ten mig i dowiedz sie, gdzie stanal!

— P'ojdziecie do niego? — zapytala cicho, z tchem przytajonym.

— Poczekam, az zawolaja mnie, napraszal sie nie bede, ale beze mnie przeciech nic nie uradza…

Umilkli oboje, Jagna motala liczac nici i przewiazujac je w pasma, a stary, ze mu robota leciala z rak z niecierpliwo'sci, rzucil wszystko i zaczal sie przybiera'c do wyj'scia, nim jednak sko'nczyl, przylecial Witek.

— Dziedzic siedza u mlynarza w izbie ode drogi, a konie stoja w podw'orzu.

— C'oze's sie tak utytlal?

— A bo mie wiater przewr'ocil w zaspe…

— Pewnie, dobrze's sie musial z chlopakami za lby po 'sniegu wodzi'c!…

— Wiater mie obalil…

— Drzyj obleczenie[120], drzyj, jak cie, jucho, rzemieniem pogrzeje, to zapamietasz.

— Kiej prawde m'owie… tak wieje, tak ciepie, ze ustoi'c trudno…

— Pu's'c komin, w nocy sie do's'c wygrzejesz, powiedz Pietrkowi, niech sie do mlocki we'zmie, pom'oz mu, nie ganiaj po wsi jak ten psiak z wywieszonym ozorem.

— Ide, ino jeszcze drewek przyniese, bo gospodyni kazala… — szeptal zalo'snie i markotnie, ze nie m'ogl opowiada'c, co widzial na wsi, zakrecil sie po izbie, gwizdnal na Lape, ale pies zwinal sie w klebek i ani chcial slucha'c, wiec sam poszedl, Boryna za's, ubrany do wyj'scia, lazil z kata w kat, poprawial w kominie, zachodzil do stodoly, to oknem wygladal, to przed dom wychodzil i coraz niecierpliwiej czekal, ale nikt po niego nie przychodzil.

— Moze zapomnieli… — zauwazyla Jagu's.

— Jakze, o mnie by zapomnieli…

— Bo wy kowalowi wierzycie, a on cygan najpierwszy…

— Glupia's, nie powiadaj, na czym sie nie rozumiesz…

Zamilkla obrazona, pr'ozno zagadywal lagodnymi slowy, az w ko'ncu sam sie ze'zlil, nadzial czape i z trzaskim poszedl.

Jagu's narzadzila kadziel, przysiadla sie pod okno i przedla spogladajac od czasu do czasu w 'sniezyce, srozaca sie za oknem.

Wiatr huczal przera'zliwie, 'sniezne tumany klebami jak domy abo jak te drzewa wielgachne, rozstrzepione taczaly sie po 'swiecie i raz po raz bily w chalupe, az wszystko w izbie dygotalo, szczekaly miski poustawiane w szafce i kolebaly sie u pulapu oplatkowe 'swiaty. Zimno przejmujace, wiejne tak ciagnelo od okien i drzwi, ze Lapa wciaz szukal cieplejszego legowiska, a Jagna przyokryla sie w zapaske.

Witek wsunal sie cicho i rzekl nie'smialo:

— Gospodyni!

— Czego?

— Wiecie, a to dziedzic w ogiery przyjechal. Cuganty kiej hamany, kare calkiem, w siatkach czerwonych, z pi'orami na lbach, a brzekadla na pasach to ly'snia sie od zlota kiej te obrazy w ko'sciele! A jak szly, to niczym ten wiater!

— Nie dziwota, dworskie przeciez, nie chlopskie!

— Jezus, jeszczem takich smok'ow nie widzial!

— Jeszcze by, nic nie robia i na czystym owsie stoja!

— Pewnie, ze tak, ale zeby nasza 'zrebice wypa's'c, ogon jej obcia'c, grzywe zaple's'c i sprzac z w'ojtowa siwka, to by tak samo rwaly, co? gospodyni…

Pies sie zerwal nagle, nastroszyl i zaczal szczeka'c.

— Wyjrzyj no, ktosik jest w ganku.

Ale nim zdazyl, jaki's obwalony 'sniegiem czlowiek stanal w progu, pochwalil Boga, otrzepywal czapke o buty i rozgladal sie po izbie.

— Pozw'olcie sie ogrza'c i wytchna'c nieco! — rzekl proszaco.

— Siadajcie, Witek, przyrzu'c na ogie'n — zarzadzila zmieszana.

Nieznajomy siadl przed kominem, ogrzal sie nieco i zapalil fajke.

— Borynowy to dom, Macieja Boryny? — zagadnal odczytujac z papierka.

— Ju'sci, Borynowy — przytwierdzila ze strachem, bo sie jej uwidzialo, ze to jaki's z urzedu.

— Ojciec w domu?

— M'oj[121] poszli na wie's.

— Poczekam, pozw'olcie, ze posiedze przed ogniem, przemarzlem.

— A sied'zcie, przeciech lawki ni ognia nie ubedzie.

Nieznajomy zdjal kozuch, ale snad'z zimno mu bylo, bo wstrzasal sie caly, zacieral rece i coraz blizej przysuwal sie do ognia.

— Ciezka zima lato's — szepnal.

— Pewnie, ze nie letka. A moze mleka zgotowa'c na rozgrzewke?

— Dziekuje, gdyby'scie mieli herbate!…

— Byla ci, byla, jeszcze jesienia, kiej m'oj chorzal na brzucho, przywiezlam z miasta, ale wyszla, a nie wiem, u kogo by na wsi znalazl…

— A dobrodziej[122] pono ciegiem arbate pija — wtracil Witek.

— Hale, polecisz to do niego pozycza'c, co?

— Nie potrzeba, nie, herbate mam ze soba, zagotujcie mi tylko wody…

— Wrzatku niby!

Przystawila garnczek z woda do ognia i siadla z powrotem do kadzieli, ale nie przedla, tyla co czasem furkneta wrzecionem dla niepoznaki i spozierala na niego pilnie, pelna gluchego niepokoju i ciekawo'sci: co za jeden, czego chce, moze z urzedu, po jakim spisie, bo ciegiem zagladal do ksiazeczki?… Ubi'or tez mial prawie pa'nski, szary z zielonym, jaki to nosza strzelcy dworscy! a to znowu kozuch chlopski i czapke tez! Cudak ci jaki's abo ten obiezy'swiat! A moze i co drugie! Rozmy'slala porozumiewajac sie oczami z Witkiem, kt'oren niby podkladal na ogie'n, a gl'ownie rozgladal nieznajomego i mocno sie dziwowal, ze ten cmoknal na Lape.

— Ugryzie, pies zly! — szepnal mimo woli.

— Nie b'oj sie, mnie psy nie gryza — u'smiechnal sie dziwnie i gladzil tulacy mu sie do kolan psi leb.

Przyszla wkr'otce J'ozka, a za nia zaraz zajrzala Wawrzonowa, to kt'ory's z sasiad'ow, bo sie juz bylo roznieslo w sasiedztwie, ze jaki's obcy siedzi u Boryn'ow.

A on wciaz sie nagrzewal nie baczac na ludzi ni ich szepty i uwagi, dopiero gdy sie woda zagotowala, wydobyl z jakiego's papierka herbate, zasypal, sam sobie wzial z p'olki bialy garnuszek, nalal wrzatku i przegryzajac kawalkiem cukru, popijal i chodzil po izbie, a przygladal sie obrazom, sprzetom, to stawal na 'srodku i tak przenikliwie spogladal w oczy, ze ludziom mietko robilo sie w dolku.

— Kto to lepil? — wskazal na 'swiaty wiszace u sufitu.

— To ja! — pisknela rozczerwieniona J'ozka.

Chodzil znowu dlugo, a Lapa krok w krok za nim.

— Kto tak wymalowal? — zawolal zdumiony przystajac przed wycinkami, jakie byly nalepione na ramach obraz'ow, a gdzieniegdzie i wprost na 'scianie.

— Kiej to nie malowane, ino wystrzyzone z papier'ow!

— Nie moze by'c! — wykrzyknal.

— Samam strzygla, to ju'sci, wiem!

— I sami'scie to wymy'slili, co?

— Sama, a dy'c kazde dziecko we wsi to potrafi.

Umilkl znowu, nalal sobie drugi raz herbaty, usiadl przed kominem i z dobre pare pacierzy nie rzekl ani slowa. Ludzie sie porozchodzili, bo wiecz'or nadchodzil i zamie'c sie uciszala, ze ino czasami zrywal sie jeszcze ostry wicher, zakrecal, macil i bil w chalupy, ale coraz rzadziej i slabiej sie trzepotal, niby ten ptak wyzbyty z sil dalekim lotem.

Jagna tez w ko'ncu odstawila kadziel i wziela sie do wieczorowych obrzadk'ow.

— Sluzyl u was Jakub Socha? — zagadnal nieznajomy.

— Niby Kuba! Ju'sci, ze sluzyl, ale sie pomarlo chudziakowi jeszcze na jesieni.

— M'owil mi ksiadz o tym. M'oj Boze, szukalem go od lata po wszystkich wsiach ok'olnych i znalazlem po 'smierci…

— Naszego Kuby szukali'sta? — zawolal Witek wzruszony.

— A to pan musza by'c dziedzicowym bratem z Woli?

— Skadze mnie znacie?

— Powiedali nieraz ludzie, ze dziedzicowy brat wr'ocil z dalekich kraj'ow i szuka po wsiach jakiego's Kuby, ale nikto nie miarkowal kt'orego.

— Sochy, dopiero dzisiaj sie dowiedzialem, ze sluzyl u was i ze umarl.

— Postrzelili go, krew go uszla i pomarl, pomarl! — wolal Witek przez lzy.

— Dlugo byl u was?

— A zawzdy, jak ino pamiecia siegne, to zawzdy sluzyl u Boryn'ow.

— Poczciwy byl podobno? — pytal nie'smialo.

— I jak jeszcze, cala wie's moze przy'swiadczy'c, wszyscy, nawet dobrodziej plakali na poch'owku i nic nie wzieli za naboze'nstwo.

— A mnie pacierza uczyl i strzyla'c uczyl, i kiej rodzony ociec opieke trzymal nade mna! I po dziesiatku czasem dawal i… — wybuchnal placzem na przypomnienie.

— A pobozny byl, cichy, pracowity parobek, ze nieraz dobrodziej sam go chwalil…

— Na waszym cmentarzu pochowany?

— Za'sby indziej?

— Ja wiem gdzie, pokaze. Jambrozy mu krzyz postawil, a Rocho wypisal na deseczce wszystko, ze cho'c zawiane 'sniegiem, trafie i doprowadze! — zawolal Witek.

— A to zaraz p'ojd'zmy, aby przed noca zdazy'c.

Nieznajomy odzial sie w kozuch i przez dluga chwile stal na 'srodku izby, gdzie's przed sie zapatrzony. Stary juz byl, przygarbiony nieco, siwy, suchy jak wi'or; twarz mial poradlona i ziemista, dziure w prawym policzku, stary 'slad od kuli, a czerwona, dluga kryche nad okiem, nos dlugi, krzaczasta, rzadka br'odke i ciemne oczy, gleboko wpadniete i jarzace mocno; fajki z zeb'ow nie popuszczal ani na chwile i ciegiem ja zapalal. Poruszyl sie wreszcie i chcial jakie's pieniadze da'c Jagusi, ale cofnela rece za siebie i poczerwieniala.

— We'zcie, za darmo nic na 'swiecie nie daja…

— Hale, we 'swiecie moze taka moda. Zyd to jestem albo ten handlarz, co za wode i ogie'n kaze sobie placi'c! — szepnela obrazona.

— B'og wam zapla'c za go'scinno's'c! Powiedzcie waszemu, ze byl Jacek z Woli. Przypomni mnie sobie, zajrze tu jeszcze do was kiedy, teraz mi pilno, bo noc nadchodzi; zostajcie z Bogiem.

— Panu Bogu oddajem!

Chciala go pocalowa'c w reke, ale wyrwal sie i zwawo ruszyl z chalupy.

Na ziemie sypal sie pierwszy, ledwie dojrzany mrok, wicher ustal, jeno z zasp, co groblami lezaly w poprzek drogi, kurzyl suchy, mialki 'snieg, kieby kto pytle wytrzepywal z maki, ale ino dolem szla matwa i kurniawa, bo g'ora juz bylo przycichlo, ze domy i sady wychylily sie na ja'snie i staly widne w omdlalym, sinawym tumanie mroczenia.

A wie's jakby przecknela z odretwienia, zaroily sie drogi, zawrzaly glosami oplotki, gdzieniegdzie brali sie do odwalania 'snieg'ow sprzed chalup, rabali w stawie przereble, nosili wode, wywierali wr'otnie do stod'ol, ze bicie cep'ow dono'sniej rozlegalo sie po drogach, gdzieniegdzie juz i sanie z trudem torowaly sobie droge, nawet wrony pokazaly sie w obej'sciach, co bylo niechybnym znakiem, ze szlo na odmiane.

Pan Jacek rozgladal sie ciekawie dokola, czasem pytal o ludzi spotykanych, to o chalupy, a szedl tak ra'zno, ze Witek ledwie nadazyl, ino Lapa biegl przodem i wyszczekiwal rado'snie.

Przed ko'sciolem pietrzyly sie tak srogie zaspy, ze calkiem ogrodzenie przywalily i prawie po galezie drzew siegaly, i musieli obchodzi'c druga strona pobok plebanii, naprzeciw kt'orej cala hurma chlopak'ow ganiala sie z wrzaskiem i bila 'sniegiem, a ze Lapa szczekal na nich, chycil go kt'ory's za grzbiet i rzucil w puszysta, dymiaca jeszcze zaspe. Witek skoczyl na ratunek, ale i jemu dostalo sie niezgorzej pecynami, ze ledwie sie wygramolil, co's nieco's oddal i polecial chybcikiem, bo pan Jacek nie czekal.

Ledwie sie przekopali na cmentarz, a i tam 'sniegu bylo na dobrego chlopa, tyla ze ino ramiona krzyz'ow czernialy sie nad groblami i garbami 'snieg'ow; miejsce za's bylo nieco otwarte, to wiatr jeszcze przeciagal czasami i kurzawa raz po raz przyslaniala wszystko mglawica, ze ino drzewa nagie targaly sie w niej i majaczyly pniami. Pola za's naok'ol zasnute byly bielmem, o'sleple zgola i sine mroczno'scia, ze nic nie rozeznal ni drzew, ni kamionek, ni bor'ow — jeno tuz za smetarzem, na dr'ozce zasypanej ciagnelo kilkana'scioro ludzi, ciezko obrzemienionych i przygietych do ziemi, kurzawa ich przyslaniala co troche, ze przepadali calkiem, ale gdy sie przyciszylo, coraz blizej czerwienialy welniaki kobiet i widni byli pojedynczo.

— Co to za ludzie, z jarmarku wracaja?

— Hale, komorniki, po drzewo chodzili do lasu.

— I na plecach je nosza?

— A ju'sci, koni nie maja, to musza na plecach dygowa'c.

— Duzo takich we wsi?

— Przeciech niemalo. Ino gospodarze maja gronta, a insze na komornym siedza i na wyrobki chodza abo do sluzby sie godza.

— I czesto po drzewo chodza, co?

— A raz w tydzie'n dw'or pozwala kazdemu przychodzi'c z kulka, bo co se suszu oblamie a zbierze w plachte i ud'zwignie, to jego, ino gospodarze maja prawo z wozem je'zdzi'c i z siekiera do lasu… My'swa z Kuba je'zdzili ciegiem i nie raz jeden z dobra dusza we wozie wracalim… bo Kuba umieli tak 'scia'c jakiego grabka i schowa'c pod galezie, ze ani borowy poznal! — zawolal z duma.

— Dlugo Kuba chorowal? Opowiedz wszystko.

Ju'sci, ze Witek prosi'c sie nie dal i opowiedzial, co ino wiedzial. Pan Jacek przerywal mu pytaniami, przystawal az z goraco'sci, rozkladal rece, cosik w glos wolal, ale chlopak nie wymiarkowal, o co mu szlo i dlaczego sie tak dziwowal, bo po prawdzie nie baczyl dobrze, strach go zdziebko przejmowal, ze to juz mroczalo i caly smetarz jakoby sie w 'smiertelne gzlo[123] przyodziewal i r'oznymi glosami gadal, wiec biegl przodem i zestrachanymi oczami wypatrywal Kubowego krzyza; odnalazl go wreszcie, stal pod samym parkanem, w podle tych rozwianych mogilek pobitych na wojnie, przy kt'orych modlil sie w Zaduszki.

— A dy'c tutaj, na krzyzie stoi wypisane: Jakub Socha! — przesylabizowal wodzac palcem po bialych, wielkich literach. — To Rocho wypisali, a krzyz sporzadzil Jambrozy!

Pan Jacek dal mu dwie zlot'owki i kazal spiesznie wraca'c do domu.

Chlopak w dyrdy uciekal, a ino jeden raz sie odwr'ocil, by gwizdna'c na Lape i spojrze'c, co tamten robi.

— Jezus! Dziedzicowy brat, a kleczy przy Kubowym grobie! — szepnal zdumiony, ale ze mrok zapadal i przygiete drzewa trzesly sie jako's strasznie, strach go przejal taki, ze galopem i na przelaj polecial do wsi. Dopiero kolo ko'sciola sie zatrzymal, by zlapa'c nieco powietrza i popatrze'c na pieniadze, trzymane mocno w gar'sci, pies go tez wla'snie dopedzil, ze wracali juz razem i wolno do chalupy.

A kolo stawu natknal sie na Antka, wracajacego z roboty, pies sie rzucil do niego przylasza'c, szczeka'c i skomle'c rado'snie, az go Antek jal glaska'c.

— Dobry pies, poczciwy, dobry! Skad to wracasz, Witek?

Witek opowiedzial wszystko, ju'sci, ze o pieniadzach nie rzekl.

— Zajrzalby's do dzieci kiedy.

— Przylete, przylete, nawet la[124] Pietrusia zrobilem w'ozik i jednego cudaka…

— Przynie's go, na'sci dziesiatke, by's nie zabaczyl[125]!

— A to chybcikiem przylece, obacze ino, czy gospodarz nie przyszli…

— Nie ma ich to w domu? — rzekl niby obojetnie, ale az zadygotal.

— A u mlynarza radza cosik z dziedzicem i z drugimi!

— Gospodyni w domu? — zapytal ciszej.

— W domu, obrzadzaja. To ino obacze i zaraz przylece…

— Przychod'z, przychod'z! — szepnal, chcial go pyta'c, dowiadywa'c sie, ale nie 'smial, ludzie sie krecili dokola, cho'c juz mroczalo, a przy tym chlopak glupi, wygadalby jeszcze, rozglosil… Poszedl predko ku domowi, ale przed ko'sciolem rozejrzal sie uwaznie, czy kto nie patrzy, i skrecil w bok, na dr'ozke biegnaca za stodolami.

Witek za's pobiegl do chalupy.

Boryny jeszcze nie bylo, w izbie panowal mrok, bo ino na kominie zarzyly sie glownie. Jagna zwijala sie kolo obrzadk'ow wieczornych, ale zla byla, gdyz J'ozka znowu gdzie's przepadla, a roboty bylo tyla, ze nie wiada, za kt'ora prz'odzi sie ima'c! Nie sluchala nawet opowiada'n Witka, dopiero gdy wspomnial o Antku, przystanela nagle i nadstawila usz'ow…

— Nie powiadaj nikomu, ze ci dal dziesiatke.

— Kiej przykazujecie, to i pary nie puszcze.

— Na'sci druga, a zapamietaj sobie. Do domu poszedl?…

Nie, nie czekala juz jego odpowiedzi, porwala sie z miejsca nagle, jakby ze strachem wybiegla na ganek i zaczela wola'c Pietrka, a zaleknionym i czatujacym wzrokiem przebiegala sad i oplotki. Nawet za szope pod br'og zajrzala, nie bylo nikogo… Uspokoila sie wnet, ale ja taka markotno's'c rozebrala, ze zaczela krzycze'c na J'ozke i pedza'c ja, by rychlej szykowala krowom picie, a wymawia'c, ze sie ciagle po chalupach wl'oczy i nic nie robi, ju'sci, ze dzieucha tez nie zmilkla, harda byla, pyskata i zawzieta, to sie zab za zab kl'ocila.

— Pyskuj, pyskuj, ociec przyjda, to cie wnet rzemieniem przycisza! — pogrozila Jagna zapalajac lampe i bierac sie zn'ow do przedzenia, nie odpowiadala juz na mamroty J'ozczyne, bo sie jej wydalo, ze kto's chodzi za szczytowym oknem…

— Witek, wyjrzyj no, musial prosiak wyle'z'c z chlewa i chodzi tam ano po sadzie.

Ale Witek upewnial, ze zagnal wszystkie i przymknal drzwi, J'ozka poszla na druga strone i wynosila z Pietrkiem cebratki z piciem dla kr'ow, a potem przyleciala po skopki do dojenia.

— Sama wydoje, odpocznij se, kiedy's sie tak spracowala!

— A d'ojcie sami, znowu z polowe mleka ostawicie w wymionach! — dogryzala J'ozka.

— Zawrzyj gebe! — wrzasnela rozgniewana, wdziala trepy, podkasala welniaka, zabrala szkopki[126] i poszla do obory.

Wiecz'or juz byl zapadl, wiatr ustal, kurzawa sie uciszyla, ale niebo wisialo czarne, bezgwiezdne, wezbrane chmurzyskami, niskie; 'sniegi szarzaly posepnie, jaka's zalosna, zmeczona cicho's'c przygniatala 'swiat, zaden glos ze wsi nie dochodzil, a jeno gdzie's od ku'zni szlo dalekie, gluche bicie mlot'ow.

W oborze bylo ciemno i duszno, krowy chlipaly picie i glo'sno szorowaly ozorami dna cebratek, a raz wraz postekiwaly ciezko.

Jagna znalazla po omacku stolek, przysiadla sie pod pierwsza z brzegu, namacala wymiona, wytarla je zapaska i wsparlszy glowe o kaldun krowi zaczela doi'c.

Cicho's'c ja ogarnela, ze by najlzejszy szelest slyszala wyra'znie; mleko siurkalo raz po razie do szkopka, ze stajni dochodzily ko'nskie tupania, to od chalupy szly przytlumione a jazgotliwe rozprawy J'ozki.

— Rajcuje, a ziemniak'ow nie obiera! — mruknela i zmilkla nagle nasluchujac, bo 'snieg zaskrzypial na podw'orzu, jakby kto szedl z prawej strony od szopy, snad'z wolno… przystawal nawet… bo przyciszalo sie na mgnienie… znowu szedl… 'snieg trzeszczal coraz blizej… oderwala glowe i spojrzala w szary otw'or drzwi… Zamajaczyla w nim jaka's niewyra'zna posta'c…

— Pietrek!… — zawolala.

— Cicho, Jagu's, cicho!

— Antek!

Struchlala calkiem i tak ja wszelka moc odeszla, ze nie wykrztusila ni slowa wiecej, ruszy'c sie nie mogla, pomy'sle'c nie umiala, ciagnela bezwiednie za wymiona jeno, ze mleko strzykalo na welniak i na ziemie. Gorac ja objal i kieby plomie'n palacy wichrem wial po niej, blyskawicami migotal w oczach a slodko'scia serce rozpieral, a tak ja cosik ulapilo za grdyke i zatkalo piersi, ze dziw nie padla umarla…

— Od samych God'ow czatowalem na ciebie, co dnia, w kazden wiecz'or warowalem jak pies pod brogiem[127], nie wyszla's!… — szeptal.

A ten glos zduszony, namietny, zapiekly moca kochania, nabrzmialy lubo'scia, warem ja oblewal, ogniami, slodko'scia, krzykiem potegi… Stal na wprost, czula, ze sie wsparl na krowie, pochylil i patrzy w nia tak z bliska, az jego goracy oddech palil ja w glowe.

— Nie b'oj sie, Jagu's! Nikto nie widzial, nie bojaj sie. A juzem nie zdzierzal, nie poradze, a to i w dzie'n, i w nocy, i w kazden czas, ciegiem stoisz przede mna, na oczach mi wisisz. Jagu's, nic mi to nie powiesz?

— C'oz ci to rzekne, co? — szepnela rozplakanym glosem.

Zmilkli oboje. Zbraklo im glosu, wzruszenie ich dlawilo i ta blisko's'c, ta upragniona samotno's'c, ta noc niemoca sie na nich zwalila, ciezarem slodkim, ale i dziwnym lekiem! Rwali sie do siebie, a teraz i tego slowa rzec bylo trudno i ciezko, pozadali sie nawzajem, a i reki do sie wyciagna'c bylo niepodobna — milczeli.

Krowa glo'sno chlipala picie i tak chlastala ogonem po bokach, ze raz po raz zacinala go w twarz, az go przytrzymal mocno, przechylil sie barzej przez kleby i szepnal znowu:

— Ani 'spie, ani jem, ani robi'c moge bez[128] ciebie, Jagu's, bez ciebie…

— A mnie tez nieletko, nie…

— My'slala's to kiej o mnie, Jagu's, my'slala's?…

— Moglam to nie my'sle'c, kiej mi ciegiem do glowy przychodzisz, ciegiem, ze juz rady nijakiej da'c sobie nie moge. Prawda to, ze's o mnie pobil Mateusza?

— Prawda. Cyganil o tobie, tom mu pysk stulil, a kazdemu zrobie to samo!

Drzwi trzasnely od chalupy i ktosik predko lecial przez podw'orze, prosto do obory, ze Antek ledwie zdazyl skoczy'c do zlob'ow i tam przywarowa'c.

— A to J'ozia kazala przynie's'c cebratki, bo 'swiniom trza zarcie narzadza'c.

— We'z obie, we'z! — ledwie wykrztusila.

— Kiej lysula nie wypila jeszcze, potem przylete.

Witek pedem polecial, slycha'c bylo, jak znowu drzwi trzasnely, dopiero Antek sie wysunal z ukrycia.

— Wr'oci 'scierwa… p'ojde pod br'og, zaczekam… wyjdziesz, Jagu's?

— Bojam sie…

— Przyjd'z, cho'cby godzine abo i dwie, a czekal bede, przyjd'z!… — blagal.

Przysunal sie z tylu, bo wciaz siedziala przy krowie, objal ja poteznie przez piersi, przechylil glowe w tyl i wpil sie tak mocno wargami w jej usta, ze stracila oddech, opadly jej rece, szkopek polecial na ziemie, stracila przytomno's'c, ale prezyla sie coraz mocniej i tak zapamietale cisnela sie ustami do jego ust, ze zwarli sie na 'smier'c, padli w siebie i przez dluga chwile trwali w takim szalonym, dzikim, bezprzytomnym pocalunku.

Oderwal sie wreszcie i chylkiem wybiegi z obory.

Zerwala sie wreszcie, aby do'n skoczy'c, ale juz cieniem mignal na progu i przepadl w nocy. Nie bylo go, jeno ten cichy, palacy szept gral w niej tak mocno, a tak nakazujaco, ze sie ze zdumieniem rozgladala po oborze… Ju'sci, nie bylo nikog'oj; krowy jeno przezuwaly pasze i chlastaly ogonami. Wyjrzala w podw'orze, noc stala za progiem nieprzeniknionymi mrokami, cisza gnietla 'swiat, tyla co te kucia mlot'ow pobrzekiwaly u daleko'sciach… A byl przeciech, byl… stojal przy niej, obejmowal ja, calowal… jeszcze usta pala, jeszcze ognie chodza po niej blyskawicami, a w sercu wzbiera taki krzyk rado'sci, ze nie wypowiedzie'c! Jezus, m'oj Jezus! Poderwalo ja cosik i nieslo, ze cho'cby w caly 'swiat, zaraz, w ten mig, a poszlaby tam, z nim!… Janto's! — krzyknela bezwiednie i dopiero wlasny glos oprzytomnil ja nieco. Zwijala sie z dojeniem ze wszystkich sil, ale byla tak roztrzesiona, ze czesto pod przodkami kr'ow szukala wymion, i tak roztkliwiona szcze'sciem, ze dopiero idac do chalupy, na mrozie poczula, ze ma twarz mokra od placzu. Zaniesla mleko, ale zapomniala je przecedzi'c, pobiegla na druga strone, bo doslyszala glos Nastki, nic jej nie rzekla i powr'ocila, przystrajala sie przed lusterkiem, to jeszcze polan dorzucila na ogie'n, to rozmy'slala, ze ma co's pilnego zrobi'c… c'oz, kiej nie mogla sobie niczeg'oj przypomnie'c, niczeg'oj… bo ino to stalo jej w my'slach, ze Antek czeka pod brogiem, czeka… Pokrecila sie jeszcze blednie po izbie, okryla sie zapaska i poszla.

Przesunela sie cicho kolo okien i poszla szczytowa 'sciana do waskiego przej'scia miedzy sadem a szopa, nakrytego niby dachem obwislymi pod 'sniegiem galeziami, ze musiala sie przychyla'c.

Antek czail sie przy przelazie, skoczyl do niej jak wilk, przeni'osl ja prawie i pociagnal pod br'og, stojacy zaraz za droga.

Ale nie wiedlo sie im calkiem dnia tego, bo tyla co wle'zli w br'og, co sie tam zwarli w calunkach, rozlegl sie ostry, dono'sny glos Boryny.

— Jagu's! Jagu's!…

Kieby piorun w nich trzasnal, tak sie roznie'sli, Antek skoczyl w bok i chylkiem pod ogrodami rwal, a Jagna pobiegla w podw'orze, nie baczac, ze galezie zdarly jej zapaske z glowy i cala obsypaly kurzawa. Przetarla twarz 'sniegiem, nazbierala pod szopa narecz drzewa i wolno, spokojnie wr'ocila do izby.

Stary patrzal na nia spode lba, dziwnie jako's.

— Zajrzalam do siwuli, bo cosik steka i poklada sie…

— Szukalem cie w oborze, a nie uwidzialem…

— Bom wtedy juz musiala by'c pod szopa, drwa zbieralam.

— A gdzieze's sie to tak utytlala w 'sniegu?…

— Gdzie? Ze strzechy 'sniegowe brody wisza, to ino traci'c, a na glowe sie sypia — tlumaczyla sie spokojnie, ale twarz odwracala od ognia, by ukry'c wypieki.

Ale starego nie zwiedla, niby wprost, oczy w oczy, nie patrzal, dobrze jednak widzial, ze cala w ogniach, czerwona, a oczy rozjarzone blyszcza sie kiej w chorobie. Jakie's gluche, niejasne podejrzenie w'slizgnelo mu sie do serca, zazdro's'c ka'sliwa zawarczala w nim jak pies i jak pies sie przyczaila. Dlugo sie biedzil i rozmy'slal, az w ko'ncu przyszlo mu do glowy, ze to pewnie Mateusz ja spotkal i przyparl gdzie do plotu.

Nastka wla'snie weszla na to, wiec dalejze ja pociaga'c za jezyk.

— C'oz to, pono Mateusz juz zdrowy, chodzi?…

— Hale, zdrowy tam!

— M'owil mi ktosik, ze widzieli go na odwieczerzu, po wsi chodzil pono… — zagadywal chytrze, a pilnie patrzal w Jagne.

— Pleciuchy baja, co ino sie im uwidzi, Mateusz ledwie sie rucha, z l'ozka nawet sie nie podnosi, tyla ze juz krwia nie oddaje. Jambrozy stawial mu dzisiaj ba'nki, a teraz narzadzil okowitki z tlusto'scia i lekuja sie tam obaj tak galanto[129], aze na drodze sie rozlegaja 'spiewania.

Nie pytal sie juz wiecej, ale podejrze'n sie nie pozbyl.

A Jagusia, ze ciezylo jej milczenie i te jego szpiegujace oczy nie dawaly spokoju, jela szeroko opowiada'c o bytno'sci pana Jacka. Zdumial sie tym wielce i zaczal wymiarkowywa'c, co by to moglo znaczy'c, biedzil sie niemalo, rozwazal, deliberowal, kazde slowo z osobna w glowie obracal, az w ko'ncu wyra'znie z tego wyszlo, ze dziedzic wyslal pana Jacka do niego, by sie wywiedzial, co to nar'od powie o porebie.

— Kiej nic a nic o las nie pytal.

— Hale, kiej taki cie wywiedzie niby na postronku, ze ani zmiarkujesz, kiedy, co i jak, a wszystko wypowiesz. Ho, ho, znam ja ten dziedzicowy pomiot.

— Powiadam wam, ze ino o Kube pytal i o te strzyzki!

— Miedzami koluje, by droge wypatrze'c! W tym cosik jest, jaka's dziedzicowa sztuczka, bo jakze, dziedzicowy brat i stojalby tam o Kube! Glupi ino w takie bajdy uwierzy. Powiadaja, ze ten Jacek glupawy jest nieco, po wsiach ciegiem sie nosi, na skrzypkach pod figurami wygrywa i trzy po trzy plecie. I powiedzial, ze przyjdzie?

— Powiedzial i o was sie wypytywal.

— No, no, w glowie sie nie chce pomie'sci'c.

— A widzieli'scie sie z dziedzicem? — zagadnela miekko, by ino nie da'c mu rozmy'sla'c.

Ciepnal sie, jakby go giez ukasil w slabizne.

— Nie, u Szymona caly czas siedzialem — powiedzial i zamilkl.

Juz nie 'smiala pyta'c, bo ciepal sie po chalupie kiej ten pies w'sciekly, o bele co krzyczal, przyganial, pomstowal, ze uczynilo sie tak cicho, jakby kto makiem posial, kuzden mu z ocz'ow rad schodzil, bych czego nie oberwa'c.

I w takiej przykrej cicho'sci siadali do kolacji, gdy wszedl Rocho, siadl swoim zwyczajem przed ogniem, je's'c nie chcial, a gdy sko'nczyli, rzekl cicho:

— Nie od siebie przychodze. Na wsi powiadaja, ze dziedzic sie na Lipce zawzial i ani jednego chlopa nie zawola do rabania, przyszedlem sie spyta'c, czy to prawda?

— W imie Ojca i Syna, a skadze mnie to wiedzie'c, pierwszy raz slysze.

— Narada byla dzisiaj u mlynarza, stamtad poszla nowina.

— Naradzal sie w'ojt, mlynarz i kowal, ale nie ja!

— Jakze, powiadali, ze u was byl sam dziedzic i ze'scie z nim poszli.

— Nie naredzalem sie z nimi, chcecie, to wierzcie, prawde wam rzeklem…

Nie przyznal sie, jak wielce go bolalo to pominiecie, i ze radzili bez niego!

Rozsrozyl sie znowu na przypomnienie, ale milczal, przezuwal ino w sobie te obraze kiej pokrzywy, powstrzymywal sie, jak m'ogl, bych Rocho nie zmiarkowal, co sie z nim dzieje!

Jakze, czekal, wypatrywal jak ten glupi, a oni bez niego radzili! Nie daruje im tego, popamietaja. Maja go wida'c za nic, to im pokaze, co znaczy we wsi. Nie kto drugi, jeno mlynarz tak zrobil, parob jeden, obiezy'swiat, krzywda ludzka sie dorobil, a teraz nad wszystkich sie wynosi, oszukaniec, zna on o nim takie sprawy, iz z tego moze by'c i kreminal, zna… Abo i ten w'ojt! Bydlo mu pasa'c, nie przewodzi'c starszym, pijanica; zrobili go w'ojtem, ale tak samo moga jutro go zruci'c i wybra'c cho'cby Jambroza, jedna by z nich byla pociecha! A kowal, zieciaszek zapowietrzony! Niech sie jeno pojawi w chalupie! Albo i ten dziedzic, to jak wilk, ogania ino kolo narodu, a zabiega, a weszy, gdzie by co urwa'c! Pan, 'scierwo, na chlopskich ziemiach siedzi, chlopski las sprzedaje, z chlopskiej laski zyje, a bedzie sie tu na nar'od zmawial! 'Scierwa, nie baczy, ze i pa'nskiej sk'ory tak samo imaja sie cepy jak i kuzdego! — Ale nie rzekl ni slowa z tych deliberacji, jakze, nie baba przeciech, by sie przed drugimi uzalal i przyjacielstwa szukal! Gryzlo go to srodze, bolalo nawet wielce, ale zasie komu do tego! Zmiarkowal sie rychlo, ze to nieobyczajnie przy obcym tak siedzie'c z zawarta geba, to podni'osl sie z lawy i rzekl:

— Nowiny powiadacie, ale jak sie dziedzic uwe'zmie i nie zawola, nikto go nie zmusi.

— Prawda, ale zeby mu kto godny przelozyl, ile narodu przez to bieduje, to moze by ustapil.

— Prosil go nie bede! — zawolal ostro.

— A ze dwudziestu komornik'ow we wsi siedzi i roboty kiej zmilowania wyglada! Wiecie sami kt'ore, a zima ciezka, 'sniegi, mrozy, nie jednemu juz ziemniaki przemarzly, a zarobku nie ma zadnego. Nim wiosna przyjdzie, to zrobi sie taki przedn'owek, ze strach pomy'sle'c! A i teraz juz bieda taka, ze niejeden raz na dzie'n goraca warze[130] pojada i z glodnym brzuchem spa'c chodzi! Rachowali wszystkie, ze skoro dziedzic zacznie cia'c przy Wilczych Dolach, to sie robota la[131] wszystkich otworzy! A tu pono sie zaprzysiagl, ze ani jednego Lipczaka do roboty nie we'zmie! Rozgniewal sie o to, ze podobno skarge na niego pisali do komisarza.

— Samem ja podpisywal i twardo bede przy tym stojal, ze ni jednej chojki nie zetnie, p'oki sie z nami nie ugodzi i nie odda, co nasze.

— Kiedy tak, to lasu moze cia'c nie beda!

— Naszego nie beda.

— A c'oz poradza te biedaki, co? — jeknal.

— Nic im nie poradze, a latego, by mialy robote, swojego przeciech nie dam. Bronil bede drugich, upominal sie za kogo, a jak sie mnie krzywda stanie, to chyba ten pies mi pomoze…

— Z tego widze, ze z dworem nie trzymacie.

— Trzymam ze soba i ze sprawiedliwo'scia, miarkujcie ino. Mam co innego na glowie. To i plakal nie bede, ze tam kt'ory Wojtek abo Bartek nie ma co do geby wlozy'c, ksiedzowa to sprawa, nie moja! Jeden, zeby i chcial, nie uradzi wszystkiemu.

— Ale wiele pom'oc moze, wiele — rzucil smutnie Rocho.

— Popr'obujcie wode nosi'c przetakiem[132], a obaczycie, co nanosicie, tak jest i z bieda; juz takie urzadzenie boskie jest, to widzi mi sie i ostanie, ze jeden ma, a drugi wiater po polu lapie.

Rocho ino pokiwal glowa i wyszedl zgryziony, bo nie spodziewal sie takiej twardo'sci na biede ludzka w Borynie, stary go wyprowadzil w oplotki i jak zwyczajnie to robil co dnia, poszedl w obej'scie zajrze'c do kr'ow i do koni, bo p'o'zno juz bylo.

Jagna slala l'ozka i wla'snie pierzyne roztrzepywala, pacierz m'owiac p'olglosem, gdy Maciej wszedl i jaka's o'sniezona szmate rzucil jej pod nogi.

— Zapaski gubisz, nalazlem ja przy przelazie! — powiedzial cicho, ale tak twardo i tak spojrzal na nia przenikliwie, ze zmartwiala z przerazenia i dopiero po chwili zaczela sie jekliwie tlumaczy'c:

— To… ten Lapa… co ino moze… wywl'oczy z chalupy… wczoraj to mi trepy zani'osl do budy! 'Scierwa, nie pies, taki szkudny…

— Lapa?… cie… no, no… — szeptal uragliwie, bo nic a nic nie uwierzyl.


ïðåäûäóùàÿ ãëàâà | Chłopi | cëåäóþùàÿ ãëàâà