íà ãëàâíóþ   |   À-ß   |   A-Z   |   ìåíþ


II

Pan Pliszka szedl do swojego kapitana, kt'ory byl magazynierem jednej z fabryk i mieszkal daleko, bo az za Rynkiem Geyera[32], na kra'ncu miasta, prawie juz w polach.

Daleko to bylo dla jego lat i drewnianej nogi, ale szedl predko, jakby uciekal od domu pustego, od samotno'sci. Mial w sobie pamie'c glebokiej krzywdy, kt'ora mu wyrzadzili robotnicy i pani Radzikowa, tej krzywdy, ze pojechali, wiec szedl jakby na skarge, na uzalenie; musial co's wiedzie'c o stanie jego duszy Kruczek, bo szedl cicho przy nodze i czesto podnosil madre oczy na pana.

— Dobrze! dobrze, Kruczek! — szeptal cicho pan Pliszka i maszerowal bocznymi ulicami, bo nie lubil Piotrkowskiej, tam bylo za wiele ruchu i za wiele ludzi.

Pan kapitan byl wla'snie w domu, siedzial przed lustrem z namydlona broda i z brzytwa w reku.

— Pliszka, pokornie sie melduje panu kapitanowi.

— He? A… Pliszka, c'oz tam?

— Wszystko w porzadku.

— Ba? A, w porzadku! To dobrze, m'oj chlopcze, dobrze. Wyczy's'c no mi buty i daj je's'c moim smykom, co?…

Pan Pliszka z przyjemno'scia czy'scil kapitanowe buty i karmil ptaki, kt'ore krzykiem i 'swiegotem[33] zapelnialy pok'oj, bo ich bylo kilkana'scie klatek, porozwieszanych po 'scianach.

— Ozenile's sie, chlopcze, co? — pytal kapitan, skrobiac twarz brzytwa.

— Nie, pokornie melduje.

— Co? A, nie, dobrze, bo w pochodzie baby na nic, rozumiesz?

— Rozumiem! — odrzekl kr'otko, salutujac.

— Co? A, rozumiesz, dobrze.

Zaczal gwizda'c pan kapitan, ostrzac na pasku brzytwe, odpowiedzialy mu zaraz ch'oralnie ptaki i powstal taki pisk, ze az Kruczek zaszczekal w sieni.

— Psiakrew! — zaklal pan Pliszka przez zaci'sniete zeby.

— Co?… — zawolal predko kapitan, odwracajac sie do niego.

— Powiedzialem: psiakrew, panie kapitanie.

— Co! A, psiakrew!

Pan kapitan popatrzyl w okno, splunal i zaczal sie my'c.

— Gorzalki sie napijesz? Hej! Magdusia, a daj no gorzalki!

Weszla zaraz Magdusia, baba jak st'og siana, a ciezka jak furgon[34] artyleryjski, bo az sie podloga uginala pod nia, odmierzyla z flaszki potezny kielich gorzalki i postawila przed panem Pliszka.

Wypil, zasalutowal i chcial calowa'c w kapita'nski lokie'c.

— Sta'c w szeregu! Cicho! — krzyknal srogo pan kapitan.

Stal pan Pliszka, jak mu kazano, przez chwile, przez kr'otka chwile, bo nagle zasalutowal, odwr'ocil sie po zolniersku i wyszedl, nie m'owiac ani slowa, nie sluchajac kapita'nskiego wolania. Ot, co's go szarpnelo i wyrzucilo za drzwi, nie wiedzial, co to bylo, ale byl poslusznym i wyszedl 'spiesznie, jakby znowu uciekal. Na Piotrkowskiej zwolnil kroku, bo zabolala go noga. Uderzyl sie laska po szczudle, zniecierpliwiony byl i zly.

— Po co oni pojechali? — Przyszlo mu znowu to samo pytanie na my'sl.

Cale dwa dni 'swiat mial przed soba, dwa dni samotno'sci.

— Trzeba uzywa'c 'swieta! — postanowil sobie.

I uzywal, chodzil po ulicach, wstepowal do szynk'ow[35], gapil sie na ludzi, ale ani na chwile nie m'ogl zapomnie'c o sobie.

A miasto wrzalo 'swiateczna rado'scia, rado'scia beztroski chwilowej i odpocznienia.

Slo'nce zalewalo L'od'z potokami 'swiatla i ciepla. Tak sie l'snily rado'snie dachy, tak blyszczaly okna, tak spokojnie nurzaly sie w blaskach fabryki, taka gleboka cisza lezala w'sr'od mur'ow i maszyn, po skladach, kantorach, dziedzi'ncach — tylko na gl'ownych ulicach wrzal r'oj ludzki, cieszyl sie zyciem i cieplem. Tlumy ludzkie glebokimi falami pchaly sie, pietrzyly, przewalaly z ko'nca w koniec Lodzi i wciaz plynely, plynely.

Katarynki graly po szynkach, po bocznych ulicach, przy karuzelach i w budach z osobliwo'sciami.

Pan Pliszka poddal sie tej fali ludzkiej i plynal razem z nia: poruszal sie, przystawal, ruszal naprz'od z ta sama og'olna bezmy'slno'scia stada ludzkiego, spracowanego stada, kt'ore nie wie, co robi'c ze soba na wolnym powietrzu, kt'ore nie umie sie bawi'c, nie umie radowa'c, nie umie zy'c.

Rado's'c ich byla smutna i cicha, gwar rozm'ow przyciszony i pelny trwogi, spojrzenia tepe i zaleknione, ruchy powolne i automatyczne, przystosowane do ruch'ow maszyn, z kt'orymi zawsze zyli; twarze jakie's szare, martwe, pochylone, karki zgiete, ramiona obwisle, ciala splaszczone i chude, dostosowane do ciasnoty sal fabrycznych, do ksztalt'ow maszyn, do mur'ow, do potrzeb fabryki.

Caly ten tlum dusz — nie, nie dusz, tlum dopelniaczy maszyn, tlum mizernych, najprostszych k'olek i trybik'ow, tlum niezlozonych mechanizm'ow fabrycznych tloczyl sie po ulicach, pil w szynkach i bawil sie na karuzelach, w menazeriach, w panoptikach[36], ta'nczyl po ciasnych salach, siedzial pod domami i nie wiedzial, co robi'c ze soba, co robi'c z ta 'swiateczno'scia — onie'smielony 'swiatlem, przestrzeniami wolnymi, cisza i powstrzymywany w ruchach wewnetrznych nie'swiadoma zalezno'scia od tych potwor'ow fabryk, stojacych dookola czerwonym, poteznym walem cial kamiennych, u'spionych tylko na chwile, a czuwajacych, zniklych w odpocznieniu, a str'ozujacych tysiacami okien, setkami komin'ow, kt'ore zdawaly sie pochyla'c w blaskach slonecznych i zaglada'c w ulice, w place, w zaulki, w pola, w domy — jakby pilnowaly swoich niewolnik'ow i trzymaly ich groza swojego czuwania.

I pan Pliszka czul to wszystko, nie rozumial, ale czul i dlatego pozwolil sie porwa'c jakiej's gromadzie i plynal z nia az za miasto, w pola, jakby na inny brzeg wyrzucila go ta fala miasta, rozprysnela sie, a on pozostal nad lawica p'ol pelnych zieleni, kwiat'ow, ciszy upajajacej, 'swiergotu ptak'ow.

Fala sie rozprysnela po tym zielonym brzegu, a on pozostal tylko z Kruczkiem, kt'ory oglupialym wzrokiem patrzyl na skowronki wzbijajace sie w g'ore i na rozkolysane zboza.

Chlodny i wilgotny wiatr wial nad polami.

Pan Pliszka patrzyl dlugo, patrzyl pogardliwie na ten zielony, rozkwiecony, rozszumialy szmat ziemi, a potem z u'smiechem politowania spostrzegal ludzi siedzacych po miedzach, ze im tylko glowy wida'c bylo ze zb'oz.

— Glupie chamy! Kruczek, do nogi! Kruczek! — krzyczal, bo pies jakby nagle oszalal, rzucil sie w zboza, gonil za jask'olkami, szczekal na chmury, obwachiwal tarniny kwitnace, tarzal sie po bruzdach, to lecial bez pamieci po tym szumiacym, zielonym morzu, to znowu przystawal niespodziewanie i dziwnym, pomieszanym wzrokiem patrzyl na zyta jakby biegnace ku niemu, az odskakiwal i ze skowytem przywieral do ziemi, rozplaszczal sie i patrzyl, jak zboza ruszaly sie, szly… pochylaly sie nad nim i dzwonily zielonymi, l'sniacymi 'zd'zblami!… i odchodzily w druga strone…

— Takze mi parada, nawet usia's'c nie ma gdzie — szepnal pan Pliszka, zirytowany na wszystko, a szczeg'olniej na Kruczka, odwr'ocil sie z pogarda od p'ol i powracal do miasta, jak tylko m'ogl naj'spieszniej, powracal do domu.

A gdy Kruczek przyszedl, byl juz gesty mrok, pan Pliszka wybuchnal i zbil go srodze.

— To ja sam tu bede siedzial, co! Ty chamie, ty parobku glupi, to i tobie takze wie's pachnie, co! — krzyczal strasznie, ale ze pies sie nie bronil, tylko jakby jeczal z b'olu i tak patrzyl zalo'snie, tak zalo'snie skomlal i lizal jego rece, wiec pan Pliszka ochlonal predko, porwal Kruczka na rece i rozplakal sie pewnie pierwszy raz w zyciu.

— Cicho, Kruczek! Widzisz… tw'oj pan!… widzisz… sam… sam…

Nie, nie m'ogl juz m'owi'c wiecej pan Pliszka…

Ale caly dlugi wiecz'or modlil sie zarliwie.

Niewesoly mial pierwszy dzie'n 'Swiat Zielonych pan Pliszka, nie.

Na drugi dzie'n juz nie m'ogl da'c sobie rady, tak mu pusto i 'zle bylo w domu, tak samotnie na ulicach, tak glupio w szynkach i tak teskno, tak strasznie teskno za czym's, ze juz na godziny prawie obliczal czas dzielacy go od powrotu tych „glupich cham'ow”.

Po poludniu, ze juz wytrzyma'c nie m'ogl, poszedl do fabryki. Wl'oczyl sie po salach pustych i cichych, pograzonych we 'snie. Maszyny spaly; obwisle, nieczynne pasy i kola wisialy bezwladnie, pograzone w glebokiej, dziwnej zadumie; potworne, dziwaczne korpusy maszyn, stalowe lby i rece — szarzaly tajemniczo w 'swietle slo'nca; stosy kolorowych towar'ow lezaly spietrzone po salach. Kurytarze[37] byly ciche, kotlownie nieme i wygasle — ale wszedzie, na kazdym kroku, w kazdym zalomie maszyn, czu'c bylo straszna sile, powstrzymana tylko, skupiona, jakby przyczajona na chwile… Jakie's drzenie ledwie wyczuwalne, jakie's szelesty, jakie's glebokie, ciche glosy chodzily po salach, przeplywaly wskr'o's[38] maszyn i mur'ow… Czasem nit jaki's trzaskal, czasem pas zsunal nizej, jaka's 'sruba zaskrzypiala, jaka's blacha drgnela, jaki's tryb zgrzytnal, jaki's warsztat sie poruszyl, jakie's szyby zabrzeczaly cicho — a potem znowu panowala cisza, straszna cisza spracowanych maszyn, odpoczywajacych metali…

Pan Pliszka bal sie juz chodzi'c po salach, trwoga chwycila go za gardlo, a ten majestat odpoczywajacych maszyn obezwladnial go i hipnotyzowal. Skurczyl sie pod jakim's oknem i siedzial nieruchomy, martwy, ponury, odmawial bezwiednie pacierze i lekliwie spogladal po sali, po sufitach i oknach, bo sie bal patrze'c na maszyny, czul, ze one patrza na niego, ze go widza, iz jest tutaj, te dziwne blyski polerowanej praca stali, te blyski spojrze'n prawie, przenikaly go zimnem i trwoga, a te spojrzenia byly wszedzie, wydobywaly sie ze zwoju sztab i belek, i blach, i k'ol, i ram, i tryb'ow — i przepelnialy sale dziwnym 'swiatlem przerazajacym dusze ludzka, 'swiatlem innego 'swiata, 'swiatlem potegi zlej i nieublaganej.

Ale mimo wszystko bylo tutaj panu Pliszce lepiej ni'zli w domu, bo tutaj nie czul siebie, nie czul ciezaru wlasnej duszy, nie tesknil, przywarl jak pies do n'og odpoczywajacych potwor'ow i chociaz w trwodze, czul sie przy nich spokojnym, bo nie byl pozostawiony samemu sobie.

Dopiero p'o'znym wieczorem przywl'okl sie pan Pliszka do domu.

Pani Radzikowa juz powr'ocila, przywitala pana Pliszke z rado'scia, czestowala r'oznymi smakolykami przywiezionymi ze wsi i opowiadala z entuzjazmem, jak tam u brata ksiedza jest pieknie, jak to jablonki sa juz w kwiatach; jakie juz maja mlode kartofle, jakie maslo tanie a dobre, jak mlodym gesiom daja siekane jajka, zeby predzej rosly, jak mlode prosieta pija czyste, niezbierane mleko; z zachwytem najszczerszym pokazywala ksieza sutanne i wielkie buty z cholewami; dal to Antosiowi, troche to za duze na chlopca, ale B'og mu i za to zapla'c; dal i futro dla niej, wprawdzie wierzch zatluszczony i podarty, a futro dawno mole zjadly… ale zawsze… zawsze poczciwy on, szlachetny i dobry czlowiek!… I plakala z rozczulenia, plakala z rado'sci, ze sa jeszcze ludzie dobrzy, bo c'oz, ze ona biedna, ze krwawa praca utrzymuje siebie i syna, ale ma brata ksiedza, kt'ory i pieniadze ma, i konie piekne, i powazanie u ludzi takich bogatych, u dziedzic'ow, ze gdy przyjechali na obiad wczoraj, to nie 'smiala zasia's'c, wolala z Antosiem je's'c w kuchni, bo dosy'c miala i tak uciechy, ze brat z nimi siedzi jak r'owny z r'ownymi!

I opowiadala, opowiadala upojona wycieczka, opalona na wietrze, pelna slo'nca, pelna zycia, wiary, nadziei, kt'ora przywiozla stamtad… z p'ol, z lak, z las'ow.

A potem opowiadal Anto's i mial serce pelne rado'sci, a oczy pelne lez, zachwytu i szczero'sci.

— O, jak tylko dorosne, to zabiore mame i pojedziemy na wie's, tam bedziemy zy'c, bo tam jest tylko dobrze! tam! — wolal rozentuzjazmowany i podnoszac oczy opowiadal jedno i to samo, az go matka musiala wypedza'c spa'c, bo bylby opowiadal noc cala.

A pan Pliszka sluchal uwaznie, ale nie rzekl ani slowa… „Bo tam, na wsi, jest tylko dobrze, tam!” — powtarzal w duszy slowa Antosia i dziwnie sie u'smiechal, dziwnie.

A p'o'znym wieczorem, bo juz przed sama p'olnoca, powr'ocili robotnicy. Powr'ocili jak burza wiosenna, pelni wesela i uciechy i napelnili izdebki gwarem rado'sci. Szcze'scie bilo im z opalonych twarzy. Pokladli sie zaraz, ale gadali dlugo, wspominali, 'smiali sie. Adam mial spuchnieta twarz, nic to jednak, to tylko w karczmie na zabawie troche sie pobil, musial przeciez sie „pobarowa'c”… Hej! hej! jeszcze sily ma! Jeszcze go ta L'od'z nie zzarla! Niech tylko powr'oci do ojc'ow, posiedzi ze dwie niedziele, to zobacza…

— Spaliby'scie! Pyskuja i pyskuja, a czlowiek usna'c nie moze — huknal na nich pan Pliszka i ostro zatrzasnal drzwi.

Co go to obchodzilo.

— Sprali mu pysk, a to bydle jeszcze sie cieszy. Chamy! chamy! parobasy! Zobaczyli krowie ogony i ciesza sie — my'slal pan Pliszka z taka w'scieklo'scia, ze chcialo mu sie spra'c Kruczka, ale nie spral, siedzial do 'switu na l'ozku i odmawial r'ozaniec zarliwie, i z uporem odpedzal od siebie tesknote, b'ol, niepok'oj, meke, jaka mu sprawilo to przypomnienie wsi.

— Zeby to najja'sniejsze spalily! Czlowiek pracuje jak w'ol, a jeszcze spokoju nie ma! — zaklal rano, ale sam nie wiedzial, pod jakim adresem.

Tylko jakby sie m'scil na windzie, bo tak przystawal ostro, ze uderzala z jekiem o progi pieter.

Nie chcial ich pyta'c o nic. Ale gdy spotkal raz i drugi, nie wytrzymal i rzucil szorstko i lekliwie:

— C'oz, trafili'scie do domu?

Spojrzeli zdumieni — jakzeby mozna nie trafi'c do domu?

— Prawda, przeciez to zaraz ze szosy[39] na lewo, miedzy topolami!…

— Topole — oho! — juz je dawno dziedzic wycia'c kazali…

— Nie ma topoli — jeknelo mu serce i m'owil 'spieszniej: — …a potem kolo kapliczki cmentarz.

— Kapliczki? Jeszczem bydlo pasal, jak ja rozebrali…

— …a potem przez groble[40], kolo karczmy i juz wie's…

— A ju'sci! Ino[41] ze ani grobli, ani karczmy juz nie ma…

Nie pytal sie juz wiecej.

— Topole, kapliczka, karczma, grobla… nie ma, dlaczego nie ma?… Nie ma… sa — pamieta dobrze, widzi teraz. — Nie…

I caly tydzie'n, caly dlugi tydzie'n nie m'owil z nimi, nie pytal, a tylko zyl przypominaniem sobie topoli, karczmy, grobli, kapliczki.

Dopiero w sobote po robocie przysiadl sie do nich i zapytal:

— Dobrze wam bylo?

— O Jezu, ino do 'swietego Jana robil bede, a potem to niechta[42] mor'owka[43] we'zmie to miasteczko L'od'z i te fabryki — wykrzyknal J'ozef.

Pan Pliszka u'smiechnal sie z politowaniem.

— Komornik[44] na wsi, to wiekszy pan na co dzie'n ni'zli czlowiek fabryczny w niedziele…

— Glupstwa pleciecie, Adamie! — powiedzial pan Pliszka, ale mimo to przyni'osl w'odki, czestowal ich i zmuszal do opowiadania o kazdej drodze, o kazdym drzewie, o polach, o lasach — o wszystkim… I tak sie zapalal, tak sie interesowal tym zyciem wsi, ze Adam mu rzekl w ko'ncu:

— A bo to pan Pliszka nie moze rzuci'c fabryki! Kupicie sobie gruntu miedzy swoimi i gospodarzem bedziecie, a nie takim parobkiem przy fabryce, jak my wszystkie.

Pan Pliszka zirytowal sie tym projektem tak silnie, ze nawymy'slal im od glupich cham'ow i poszedl spa'c.

Obudzil sie w nocy, usiadl na l'ozku i my'slal:

— Wr'oci'c albo co! A moze tam kto z moich zyje jeszcze?

Nie spal juz tej nocy pan Pliszka, nie spal i nocy nastepnych… A dnie przechodzily nieublagana koleja i przepadaly nieublaganie.

…Byly wiosenne, roz'spiewane, przeslonecznione, czarowne.

Pan Pliszka plakal w mece.

…Byly zadeszczone, szare, smutne, dlugie jak zal…

Pan Pliszka plakal z tesknoty.

…Byly zimne, zmeczone i smutne jak maszyny spracowane.

Pan Pliszka!… Ach, pan Pliszka sie modlil…

…A noce byly jak krzyki tesknoty.

…A wieczory byly jak ciezkie marzenia konajacych.

…A poranki przychodzily ciche, lzawe, zrozpaczone — a pan Pliszka juz nie plakal, juz sie nie modlil, tylko patrzal w 'swiat — tam!

Ale pan Pliszka odej's'c nie m'ogl, bal sie fabryki!…

Tak, pan Pliszka bal sie fabryki.

Nie m'ogl sie na nic zdecydowa'c, nie 'smial, a przy tym trzymal go jeszcze dziwny lek.

— C'oz bym tam robil? — zapytywal siebie po tysiac razy i coraz cze'sciej nocami widziano go zapatrzonym w pole i niebo, ale i coraz cze'sciej nocami siadal przed domem i patrzyl na fabryke, na ciemne kontury mur'ow, co jak zmora duszaca przywarly do ziemi, objely soba i ssaly nieublaganie; coraz cze'sciej pan Pliszka czul w sobie ruch tych sal niesko'nczonych, ten zgielk maszyn, te wiry sil i coraz slabszym sie czul, coraz niedolezniejszym, coraz pokorniejszym wzrokiem patrzyl na zelazne profile… coraz pokorniejszym… az pewnej niedzieli, po calych tygodniach tej meki niewypowiedzianej, gwizdnal na psa i poszedl za miasto, daleko, daleko, w pola czyste… tam, gdzie juz nie bylo fabryk, a tylko dachy slomianych dom'ow wychylaly sie ze zb'oz wykloszonych, gdzie drzewa nie konaly zatrute odplywami fabryk, gdzie zboza jak woda falowaly w blaskach slo'nca, tam gdzie lany, niby barchan[45] zielony nakrapiany z'oltymi ognichami[46], rozlewaly sie jak morze, gdzie wiatr pieszczotliwy, miekki, gzil sie swawolnie i targal zielone brody wierzb pochylonych, i rozdmuchiwal przekornie czupryne plowego[47] zyta — tam, na wie's prawdziwa… Pan Pliszka sie cofnal, uderzyl go niemile wiatr, powr'ocil do jakiego's podmiejskiego szynku, wypil kieliszek w'odki, posiedzial i poszedl znowu w pole….

Nie krzyczal juz pan Pliszka na Kruczka, nie zabranial mu szale'c, nie czul juz pogardy do ludzi lazacych po miedzach i dr'ozkach… przeniknela go gleboka cisza majowego popoludnia.

Usiadl nad jakim's rowem pelnym wody, po kt'orej skakaly zaby, pelnym z'oltych kwiat'ow, pelnym traw i krzak'ow olszyn, pelnym robak'ow pelzajacych po li'sciach i ziemi, pelnym dziwnego, cudownego zycia…

Pan Pliszka zdjal czapke, bylo mu bardzo goraco.

Skowronki jakby pijane wiosna 'spiewaly nad nim, a tam w puszczach zytnich 'cwierkaly kuropatwy, zwolywaly sie, woda tak dziwnie, tak slodko szumiala. Slo'nce przypiekalo, az zaby wychylaly swoje okragle oczy spod wody i nukaly glucho, monotonnie… sennie… a ze wszystkich stron plynal szum, chrzest; plynela slodka muzyka chrzaszczyk'ow, przepi'orek, plynely cieple, upajajace zapachy macierzanki, ziemi rozgrzanej, zapachy zlotego slo'nca…

Panu Pliszce zaczelo sie w glowie kreci'c.

Ale siedzial i patrzyl, i sluchal, i czul, i bral coraz potezniej w siebie emanacje tej wiosny i tych p'ol.

— Jezus m'oj najslodszy! — szepnal bezwiednie i zaczal szuka'c po kieszeniach chustki. — Jezus m'oj, Jezus! — powtarzal i szukal wciaz chustki, a lzy ciezkie, jak ziarna pelne, calym r'oza'ncem splywaly mu po twarzy; nie wiedzial o tym, nie wiedzial juz nic, tesknota szeroka jak te pola objela mu serce i szarpala bole'snie, nie do wytrzymania!

— Panie! panie!… co to wam?

Wzdrygnal sie, J'ozef siedzial obok niego z harmonijka.

— A tobie, chamie, co do tego! — krzyknal i chcial sie porwa'c i i's'c; nie mial sil, pozostal.

A J'ozef odsunal sie nieco i zapatrzony w obloki, co jak biale golebie krazyly po blekitach, gral zapamietale.

A dusza pana Pliszki ulegla juz zupelnie.

Wiecz'or nadchodzil, dzwony ko'scielne bily ponieszporne[48] hymny, glos lecial po zbozach i trawach, ze az drgaly 'zd'zbla i ptaki milkly. Ziemia okrywala sie rosa, przyslaniala sie cisza i mrokiem… cichla. Slo'nce kladlo sie za lasy, zboza sie pochylily jakby w zadumaniu… szmer wody przycichl, wiatr uwiazl w lasach, wiecz'or nadchodzil…

— Noga mnie tak bolala, ze wytrzyma'c nie moglem — tlumaczyl pan Pliszka, gdy powracali do domu.

— P'ojde, dosy'c mam tego, p'ojde! — powiedzial sobie stanowczo.

Ale rano w fabryce nie 'smial juz tego powt'orzy'c, czul wyra'znie dzisiaj, ze fabryka go nie pu'sci, ze te bydleta zelazne patrza na niego gro'znie, ze te mury…

Nie, nie pu'sci…

A tymczasem nocami, w marzeniu juz byl tam, u swoich; juz chodzi po chatach pan'ow braci, wita sie, raduje, odnajduje wszystkich i jest mu tak dobrze, tak strasznie dobrze.

O, dosy'c mu tej meki, dosy'c.

— Jutro p'ojde, zeby nie wiem co, p'ojde — powiedzial.

I przyszlo w ko'ncu to jutro, pan Pliszka czekal wieczoru, nie mial odwagi odchodzi'c w dzie'n.

Nie zwierzyl sie z tym planem nikomu.

I w nocy, gdy juz w izbach wszyscy spali, wstal po cichu z l'ozka, spakowal w tlumok[49] rzeczy i czekal tylko 'switu, bo pociag odchodzil rano.

Kruczek niespokojnie obwachiwal tlumok i patrzyl mu w oczy.

— W 'swiat p'ojdziemy, do swoich, w 'swiat! — powiedzial mu cicho.

Pan Pliszka siedzial w oknie pomiedzy rozkwitlymi fuksjami, czekal 'switu, a patrzyl na fabryke, kt'ora olbrzymia, czarna plama lezala w szarej, smutnej nocy.

Deszcz mzyl drobny i cieply.

— Jutro juz tam bede! — my'slal pan Pliszka i serce zrywalo mu sie z szalonej rado'sci.

Cie'n fabryk jakby zolbrzymial i jakby pekl, i rozlewal sie szeroko — na 'swiat caly.

Pana Pliszke noga zaczela bole'c dokuczliwie.

Przymknal oczy, bo kominy fabryki wychylily sie z ciemno'sci i byly tak blisko, tuz nad nim, jakby sie pochylaly… jakby chcialy go chwyta'c.

— Winda!

Drgnal gwaltownie, ten krzyk rozlegl sie w nim, a jemu wyra'znie sie zdawalo, ze to z fabryki glos dochodzi.

— Nie dam sie, nie. — Wyskoczyl przez okno, zarzucil tlumok na plecy i ruszyl droga.

Ale musial przechodzi'c wzdluz calej fabryki.

— Winda!

— Jezus, Maria! — Przycisnal sie do parkanu i z przerazeniem patrzyl na czarne, straszne okna fabryczne.

Wydalo mu sie, ze te okna czuwaja, ze tam w ich glebi widzi cala cizbe poskrecanych, potwornych maszyn, ze wszystkie sie sklebily i patrza na niego.

Cisza byla 'smiertelna, deszcz splywal sznurami drobnych paciork'ow i szele'scil ledwie doslyszalnie w'sr'od li'sci.

Bielalo juz nieco, wyra'znie, coraz wyra'zniej spostrzegal fabryki; wszedzie staly, ze wszystkich stron wyrastaly, czaily sie w zmrokach, a zagradzaly droge… Szara, deszczowa kurzawa oblewala je jeszcze i mroki przyslanialy, ale one rosly w tym 'switaniu ponurym, poteznialy, podnosily szyje coraz wyzej… coraz gro'zniej!

— W imie Ojca i Syna, i Ducha 'Swietego!

Ruszyl galopem prawie, przebiegl z zamknietymi oczami obok fabryki i odetchnal az po polach pod lasem, kt'ory mu zagrodzil droge, a ze czul sie strasznie zmeczony, usiadl na jakim's zagonie i odpoczywal.

Byl juz kawal drogi od domu, ale fabryke widzial dobrze.

Bylo juz coraz ja'sniej.

Zerwal sie, gdzie's daleko na drugim ko'ncu miasta zadrgal 'swist fabryczny.

Pan Pliszka porwal sie i wszedl 'spiesznie w las.

A 'swisty szly za nim jak psy i gryzly go w samo serce… o, jeden… drugi… dziesiaty, co chwila, co sekunda, co mgnienie wolaly przenikliwie glosy fabryk!

Obejrzal sie, w deszczowych mglach juz sie jarzyly elektryczne slo'nca i wykwitaly nad miastem.

— Jezusie najslodszy! Jezusie! — belkotal przerazony.

Przy'spieszal kroku, chcial uciec, za wszelka cene chcial uciec, ale te glosy biegly za nim, huczaly w lesie, przedzieraly sie przez gestwe drzew, przez mgly, przez oddalenie i znajdowaly go, i bily w jego dusze, przenikaly ja strachem, skowytem dzikim buntu i rozpaczy.

Naraz i potezny glos jego fabryki rozdarl bolesnym d'zwiekiem powietrze, ach, tak znal ten glos, tak znal!

Stanal, przestal oddycha'c, przestal wiedzie'c i pamieta'c… a fabryka wolala go poteznym glosem gniewu:

— Wr'o'c! wr'o'c! wr'o'c!




W p'ol godziny p'o'zniej stal znowu na swojej windzie.

— Winda, blich[50]!

— Winda, suszarnia!

— Winda, apretura!

Huczala komenda w tej glebokiej studni, a pan Pliszka, cichy, cichszy niz zwykle i bardziej pokorny, je'zdzil jak zwykle r'owno, spokojnie, automatycznie.

Czasami tylko, gdy my'slal o tych dniach bunt'ow, plakal — ale plakal cicho, bal sie, aby maszyny nie slyszaly tej skargi.

obramienie — oprawa otaczajaca otw'or.

fuksja — ro'slina o zwisajacych kwiatach, najcze'sciej czerwonych lub fioletowych, pochodzaca z Ameryki 'Sr. i Pld.

bielmo — zmetnienie rog'owki w oku.

gwizdawka — urzadzenie sygnalizacyjne polaczone z maszyna parowa, daw. uzywane w fabrykach i parowozach.

cichocie (gw.) — bad'zcie cicho.

kajet (daw.) — zeszyt.

sztubak (daw.) —ucze'n.

reparowa'c (daw., gw.) — reperowa'c.

transmisja (daw. techn.) — uklad transmisji mocy, przenoszacy energie silnika do napedzanych urzadze'n.

ru'n — zieleniejaca ro'slinno's'c; wschodzace zboze.

apretura (z fr. appreter: wyka'ncza'c) — wyka'nczanie, uszlachetnianie tkanin, m. in. przez nasycanie substancjami zmiekczajacymi; tu: dzial fabryki wl'okienniczej, w kt'orym te czynno'sci sie wykonuje.

postrzygalnia — dzial fabryki wl'okienniczej, w kt'orym wykonuje sie postrzyganie (strzyzenie) tkaniny z meszku i wystajacych nad powierzchnie wl'okien.

tuman — klab czego's sypkiego (np. plat'ow 'sniegowych) lub lotnego (pary wodnej) unoszacy sie w powietrzu i powodujacy jego nieprzejrzysto's'c.

ano (daw.) — tylko.

kopanie — wykopki, zbieranie ziemniak'ow.

tegi — tu: wielki.

cizba — tlum, gromada, duza liczba os'ob.

kaszkiet — meska sztywna czapka z daszkiem.

dziewuchom paciork'ow (wioze) (gw.) — dziewczynom paciorki.

obraziki (gw.) — obrazki; daw. obrazki drukowane na kartonie, przewaznie bez oprawy.

na sp'odnice — tu domy'slnie: tkanine na uszycie sp'odnicy.

kulak — mocno zaci'snieta dlo'n; pie's'c.

miesieczny (daw.) — ksiezycowy; miesiac (daw., poet.): ksiezyc.

odpocznienie (daw.) — spoczecie, wypoczynek.

zaciezy'c — dzi's popr.: zaciazy'c.

ocz'ow — dzi's popr. forma D. lm: oczu.

ligawka — ludowy instrument dety w formie rogu, zrobiony z dwu zlaczonych pol'owek uprzednio przecietego wzdluz i wydrazonego kawalka drzewa.

wierzbiny — drzewa, krzewy wierzby.

do dnia (daw. gw.) — o 'swicie.

huzia — okrzyk zachecajacy do napa'sci.

czamara — dawne meskie okrycie wierzchnie, siegajace bioder lub polowy ud, zapinane pod szyje, z dlugimi, waskimi rekawami, z ozdobnymi guzikami i szamerunkiem (obszyciami z ozdobnego sznura).

Rynek Geyera — l'odzki plac przy ul. Piotrkowskiej, nazwany od pobliskiej fabryki wl'okienniczej Ludwika Geyera; ob. Plac im. Wladyslawa Reymonta.

'swiegot — to samo, co 'swiergot.

furgon — dlugi, kryty w'oz transportowy.

szynk — podrzedny lokal sprzedajacy alkohol.

panoptikum — wystawa osobliwo'sci, takze figur woskowych.

kurytarz — dzi's popr.: korytarz.

wskr'o's — dzi's popr.: wskro's.

ze szosy — dzi's: z szosy.

grobla — wal ziemny utrzymujacy wode w sztucznych zbiornikach wodnych, takich jak stawy i kanaly; grzbietem grobli czesto wiodly drogi.

ino (gw.) — tylko.

niechta (gw.) — niech tam, niechaj.

mor'owka — m'or, 'smiertelna choroba.

komornik — chlop nieposiadajacy gospodarstwa ani domu, oplacajacy wlasna praca sw'oj pobyt w domu innego, bogatszego chlopa a. wla'sciciela ziemskiego.

barchan — p'olksiezycowata wydma.

ognicha — gorczyca polna, chwast o z'oltych kwiatach rosnacy na gliniastych polach i ugorach.

plowy — z'oltawy o szarym odcieniu.

nieszpory (z lac. vespera: wiecz'or) — wieczorne naboze'nstwo w ko'sciolach chrze'scija'nskich, tradycyjnie odprawiane o zachodzie slo'nca.

tlumok — zawiniatko, nieforemny pakunek.

blich — miejsce, w kt'orym bieli sie tkaniny.


ïðåäûäóùàÿ ãëàâà | Pewnego dnia... |