íà ãëàâíóþ   |   À-ß   |   A-Z   |   ìåíþ


VI

Przez miasto szli z mina ludzi uzywajacych przechadzki, a dopiero za rzeka, na szosie, Korczewski wyciagnal sw'oj szal brazowy i okrecil nim glowe i szyje, a Zakrzewski postawil kolnierz od palta, bo mr'oz byl siarczysty. Slo'nce 'swiecilo jasno, a dlugi szlak szosy, utartej znakomicie plozami sa'n, skrzyl sie migotliwie i chrupal pod nogami.

Maszerowali wyciagnietym krokiem i w milczeniu. Korczewski obliczal benefisowe szanse, a Leon patrzyl na olbrzymia plachte p'ol ol'sniewajaco bialych, jaka ich otaczala ze wszystkich stron, lub hardo, wyzywajaco przygladal sie przelatujacym mimo sankom i ludziom. Czul przy tym jaka's dziecinno-slodka rado's'c, ze on, obywatelski syn, czlowiek zamozny, czlowiek mogacy mie'c na zawolanie setki koni i powozy, teraz oto, w ten 'swiateczny dzie'n zimowy idzie pieszo jak holysz[106] ostatni, idzie prawie po zebraninie, bo czymze sa w istocie podobne benefisy?

— To dla ciebie i przez ciebie!

My'slal o Lili, a zaczynal patrze'c na Korczewskiego i my'sle'c o pozostalych aktorach z nienawi'scia, pelna pogardy. Ale ruch, surowe powietrze, szczypiace w twarz, i te wielkie przestrzenie p'ol dookola zabieraly mu coraz wiecej uwagi, az w ko'ncu juz nie my'slal o niczym, tylko z przyjemno'scia spogladal w zlota tarcze slo'nca, zawieszona na bardzo bladym blekicie, to na 'sniegi, po kt'orych wskro's skrze'n brylant'ow i szafir'ow lezaly platy bladego zlota i przelatywaly seledynowe smugi slonecznych refleks'ow.

Sinawa smuga las'ow zamykala horyzont, a na tej olbrzymiej, bialej plaszczy'znie p'ol siedzialy ciche sznury wiosek, przywartych nisko do ziemi i dyszacych r'ozowawymi slupami dym'ow, wily sie niesko'nczone miedze pelne kamionek, obro'snietych tarnina, siedzialy rozlozyste, obsypane brylantowym szronem grusze, czernialy gdzieniegdzie w lakach oparzeliska[107] bagniste, nad kt'orymi pochylaly sie czarne, posepne olchy, mignela czasami lustrzana tafla staw'ow zamarznietych.

Cisza byla nieobjeta, ale pelna czaru dnia mro'znego, pelna nieznanych szmer'ow, skrze'n, blysk'ow i rze'zwej rado'sci; czasem stado kuropatw przebieglo im droge i zapadlo naraz, nawolujac sie zawziecie, albo wrony lecialy gdzie's daleko, zapatrzone w slo'nce.

— Skrecamy na lewo! To Smardzew[108] pa'nstwa Kozlowskich. Sze's'cdziesiat wl'ok[109], dlug'ow malo, dwie c'orki i zona, lubia sie bawi'c — odezwal sie Korczewski, czytajac z kartki obja'snienia o wla'scicielu.

Skrecili zaraz na ledwie przetarta dr'ozke, obsadzona dwoma rzedami brzezinek[110] w polowie powylamywanych. Juz z daleka, wprost drogi, widnial wysoki dw'or i migotal w slo'ncu oszklona weranda i kilkunastu oknami, wielki ogr'od rozciagal sie z jednej strony, a z drugiej, poza wysokim zywoplotem ze 'swierk'ow, wida'c bylo dachy licznych zabudowa'n gospodarskich.

— Niech mi pan pozwoli m'owi'c, niech pan tylko czasem przytakuje, je'sli sie zwr'oce do pana, i niech pan zadnych min nie robi, bo ze szlachcicami trzeba rozmaicie m'owi'c, aby trafi'c do ich kieszeni.

— Dobrze, bo nie wiedzialbym, od czego zacza'c.

W bramce opadla ich cala sfora ps'ow, kt'ora Zakrzewski musial uspokaja'c; przestaly wreszcie ujada'c i cala gromada odprowadzily ich pod sam dw'or, w kt'orego oknach pokazalo sie kilka twarzy i zniknelo natychmiast.

Weszli do werandy, a r'ownocze'snie od 'srodka zjawil sie niski, tegi jegomo's'c, 'spiesznie wycierajacy rece o marynarke.

— Czy mamy zaszczyt mie'c przed soba szanownego dziedzica Kozlowskiego? — zaczal Korczewski, bardzo kordialnie[111], potrzasajac jego dlonia.

— Do uslug, panie, tego i owego, do uslug. Prosze pan'ow dalej, bo tutaj zbyt zimno.

Uchylil drzwi i wpu'scil ich do pokoju pierwszego zaraz za weranda. Korczewski najspokojniej odkrecal z szyi szal i 'sciagal okrywke; szlachcic czekal, pokrecajac wasa i nieznacznie noga wpychal pod kredens kilka par trzewik'ow, stojacych zbyt na widoku; a Zakrzewski, rozebrawszy sie, patrzyl ciekawie na st'ol, stojacy na 'srodku i pokryty talerzami z niedoko'nczonym 'sniadaniem na kilka os'ob. Jaka's wl'oczkowa biala chustka jeszcze sie chwiala na poreczy krzesla, zostawiona w po'spiechu. Samowar szumial na stoliku.

— Szanowny dziedzicu dobrodzieju! Mam honor sie przedstawi'c: Korczewski, artysta dramatyczny i dyrektor towarzystwa, a oto kolega ze scen lwowskiej i krakowskiej, przybyly do nas na kilka go'scinnych wystep'ow.

Szlachcic szarpnal wasa, przestal wpycha'c trzewiki i wskazal im krzesla.

— Przyjechali'smy do dziedzica dobrodzieja, jako do znanego w okolicy mecenasa i protektora sztuki, z zaproszeniem na czwartkowy nadzwyczajny spektakl. Bedzie to go'scinny wystep i zarazem benefis kolegi. Gramy Gniazdo rodzinne Sudermanna. Sluze afiszem. Sztuka — arcydzielo, jak zapewne szanowny dziedzic juz slyszal z angielskich i francuskich gazet, a jak sie we czwartek bedzie m'ogl szanowny pan osobi'scie przekona'c. Panu dobrodziejowi sluzy'c ilu bilecikami? Panie cztery w pierwszym rzedzie? No tak, bo i c'oreczek pan dobrodziej nie pozbawi uczestniczenia w tej prawdziwie artystycznej biesiadzie. Bedzie to biesiada w calym tego slowa znaczeniu. Reczy za to i autor, czlonek Akademii Francuskiej[112], i benefisant[113]. Nie rumie'n sie, kolego, bo wiemy, co o waszej genialnej grze pisaly gazety niemieckie. Wiec cztery bileciki? Dobrze? Przy przej'sciu, zeby bylo wygodniej? — pytlowal[114] jednym tchem Korczewski, nie dajac przyj's'c do slowa szlachcicowi, kt'ory pokrecal wasa i ogladal sie niespokojnie na drzwi. — Zimno, siarczyste zimno, a 'sniegi po pas. Ale jak mawial m'oj 'swietej pamieci dziadek kasztelan: „W styczniu mrozy i 'sniegi, w sierpniu stodoly po brzegi”. Lajdackie zimno! Chcieli'smy we wsi dziedzica dobrodzieja wstapi'c na rozgrzewke do karczmy — karczmy nie ma! Przezegnalem sie, jak to moze by'c polska wie's bez karczmy! Powiadaja nam, ze dziedzic, aby uchroni'c ludno's'c od pija'nstwa, karczme skasowal, chociaz przynosila mu wielki doch'od! To chyba pierwszy podobny fakt u nas! Na kamieniu zeby nam sie rodzili podobni ludzie, na kamieniu! Nie powozem jechali'smy, wiec przemarzlem do ko'sci…

Zaczal grza'c rece przy samowarze, a patrzyl na pekata butelke z w'odka, stojaca na stole.

— A moze by'scie, panowie, herbaty, tego i owego, w'odeczki? Prosze bardzo, jak u siebie w domu! Franka! Maryna! A p'ojd'z tu kt'ora! — huknal dziedzic, uchylajac drzwi. — Bo to, panie, kobiety szykuja sie do ko'sciola. — Maryna! szturmaku[115] jeden, a ruszaj no sie i nalej panom herbaty, a zywo! — krzyczal do rozroslej, czerwonej i bosej dziewki, kt'ora sie wsunela do pokoju, pochylila sie do kolan, pocalowala go'sci w rece, ujmujac je przez zapaske, i nalewala herbate.

Dziedzic przysuwal im r'ozne wiejskie specjaly, przepil do nich w'odka i rzekl:

— Zaraz wr'oce! Spytam sie zony, czy bedziemy mieli we czwartek czas.

— Co pan wygadujesz! Ja sie spale ze wstydu! Po co ta blaga! — szeptal cicho Zakrzewski po wyj'sciu dziedzica.

— Bo's pan zielony frajer! W inny spos'ob bym go nie „skantowal”. Jakbym go nie wzial pod zebro, toby przez jakiego Ma'cka powiedzial, ze nie ma go w domu! Juz ja ich znam; pozw'ol mi pan dziala'c — odpowiadal najspokojniej i z wielkim apetytem zajadajac.

— Dziwie sie, ze nas jeszcze za drzwi nie wyrzucil.

— Bo glupi. Ale o wyrzuceniu nie m'ow pan w zla godzine, bo moze to nas spotka'c gdzie indziej.

— Prosze o sze's'c bilet'ow w pierwszym rzedzie — odezwal sie dziedzic, wchodzac i podajac papierek dziesieciorublowy.

Korczewski z po'spiechem pieniadze wzial, bilety dal i dziekowal.

— Unizenie dziekuje! Serdecznie jeste'smy wdzieczni za poparcie naszego teatru i za naddatek! M'oj Boze, zeby tak wszyscy rozumieli sztuke i jej poslannictwo, jak szanowny pan dobrodziej, to jej kaplani nie chodziliby w podartych butach! Bardzo dziekujemy za prawdziwie polska go'scinno's'c! Chod'zmy, kolego, bo furman zmarznie nam. Polecamy sie pamieci. Pani dobrodziejce calujemy raczki, panienkom nasze uszanowanie!

Wyszli. Zakrzewski z werandy obejrzal sie, szlachcic stal w tej samej zdumionej postawie, z biletami w gar'sci.

— 'Swietny poczatek! Sprzedali'smy sze's'c bilet'ow, mamy dwa ruble naddatku, zjedli'smy 'sniadanie, zabasowali[116] z wysokiego tonu gluptakowi, a teraz hajda na Soplice!

— Tak, ale jak na drugi raz zobacza aktor'ow przed dworem, to kaza ich psom przyjmowa'c.

— Co bedzie, to bedzie, a grunt w tym, ze mamy troche got'owki! Obywatelu, a gdzie to droga do Drozdowa? — zawolal na parobczaka, kt'ory zza wegla im sie przygladal.

— A dy'c[117] wpodle[118] dwora do lak'ow, a potem z prawej reki i juz.

— B'og zapla'c! Bardzo piekny dzie'n.

Stary aktor sie rozpromienil, zacieral rece, gwizdal, 'smial sie i rozmawial z soba, bo Zakrzewski m'owi'c nie chcial; przegryzal go wstyd tej bezczelnej zebraniny.

Nie wr'ocili na droge, lecz poszli przez ogr'od 'sciezka, wijaca sie przez laki do sasiedniego dworu oddalonego o wiorst kilka. Laki byly bagniste, pelne oparzelisk dymiacych oparami. Szli bardzo ostroznie, bo ziemia uginala sie pod nogami, a miejscami wpadali w kaluze wody, warstwa 'sniegu przykrytej. Caly system row'ow przecinal im droge i utrudnial, bo trzeba bylo z cala ostrozno'scia prze'slizgiwa'c sie po ledwie 'scietych lodach lub przeskakiwa'c przez niezamarzniete bajory[119], pokryte rudawka[120]. Zakrzewski, czlowiek wsi, robil to bez trudno'sci, ale Korczewski jeczal, klal, namy'slal sie, obchodzil niebezpieczne miejsca, az sie wreszcie w jakim's slabym miejscu zalamal i wpadl w bagno do kolan, krzyczac wnieboglosy, ze sie topi. Musial go Leon wyciaga'c.

— Psiakrew, takie porzadki! Do kryminalu bym wsadzil wla'sciciela za takie pulapki; alez zebym byl sam, utopilbym sie na pewno! — wyrzekal, wycierajac zablocenie 'sniegiem.

— Daj pan spok'oj, bo to sa bagna i laki, a nie go'sciniec[121] publiczny. Chod'z pan predzej, to odmarzniesz.

Korczewski przestraszony biegl prawie galopem, bo dolne ubranie sztywnialo mu od mrozu i w butach mial pelno wody.

Dobiegli do dworu i chcieli wej's'c do sieni, ale byla zamknieta; dopiero po wielu stukaniach zjawil sie sluzacy, obrzucil podejrzliwym spojrzeniem i zapytal:

— Co za interes i do kogo?

— Do dziedzica. Wpu's'c no, bracie, bo widzisz, stalo mi sie nieszcze'scie, wpadlem do wody.

— Nie mozna! Niech idzie do oficyny[122] sie osuszy'c — m'owil pogardliwie lokaj, zapierajac drzwi soba.

— Zamelduj nas dziedzicowi, bla'znie jeden! — krzyknal zirytowany Zakrzewski.

— Bla'znie, nie bla'znie, a ty's co za jeden? Widzisz go! wl'oczega jaki's, bedzie mi tu wymy'slal! Jak zawolam ludzi, to wam pokaze, kto tutaj jest blaznem!

— Chod'zmy stad, bo nie wytrzymam i tego parobasa wygrzmoce — szeptal Zakrzewski, trzesac sie z gniewu.

— Antek, co sie tam dzieje? Co to za ludzie? czego chca? — pytal kto's, wychylajac glowe lufcikiem.

— Panie dziedzicu, interes wyluszczymy, ale prosze nas wpu'sci'c, bo mnie stal sie wypadek, wpadlem w r'ow, jestem zmoczony; chcialbym sie troche wysuszy'c, drze z zimna — jeczal aktor.

— Co za interes? — zapytala glowa z lufcika, puszczajac klab dymu.

— Jeste'smy arty'sci dramatyczni. Ale na milo's'c boska, bo zmarzne!

— Aktorzy! Niech Pan B'og opatrzy! Antek, zaprowad'z ich do kuchni! — rozlegl sie raz jeszcze glos i glowa zniknela, a lufcik z trzaskiem sie zamknal.

Poszli do tej kuchni, w kt'orej gotowano dla inwentarza. Zakrzewski cala sila woli tlumil gniew w sobie, ale milcze'c i pozosta'c musial, bo Korczewski m'ogl sie przeziebi'c i zachorowa'c.

W tej kuchni, mieszczacej sie w starym gmachu po gorzelni, w norze pozbawionej podlogi, drzwi i okien, straszliwie brudnej i pelnej dym'ow i opar'ow z przegnilych kartofli, gotujacych sie dla kr'ow w wielkich kotlach na olbrzymich denarach[123], pod kt'orymi palil sie ogie'n, przesiedzieli z godzine, suszac sie. Jaki's ponury chlop, kuternoga, w baranim kozuchu, rozwartym na obro'snietych piersiach, w czapie baraniej, tak wielkiej, jak spory szaflik[124], uwijal sie przy ogniu, dokladal szczap i mieszal w kotlach.

— Wy tutejszy? — zapytal Zakrzewski, aby skr'oci'c nudy oczekiwania.

— A tutejszy — mruknal chlop.

— A jak sie nazywa dziedzic?

— A ja'snie pan!

— Jakie ma przezwisko? — zapytal niecierpliwie, chcac sie koniecznie dogada'c.

— A Gwizdacz pedaja[125] ludzie na nich.

I zamilkl, nie odpowiadajac juz na zadne zapytania, jakby nie do niego byly zwracane.

— Nazywa sie ta kanalia… Psiakrew, zimno mnie trzesie! Zaraz panu powiem. Nazywa sie Talkowski, kawaler, bogaty, stary dziwak i odludek — przeczytal Korczewski ze swojej kartki informacyjnej, kt'ora schowal starannie, i nadziawszy na kij kamasz, suszyl go nad ogniem.

— Szkoda, ze nasi nie moga pana widzie'c w tej pozycji, mieliby wesolo's'c rzetelna — zrobil uwage Zakrzewski, patrzac na siedzacego w kuczki na lawce Korczewskiego bez but'ow i bez ubrania, kt'ore rozciagniete na wielkich lupkach drzewa schlo przed ogniem.

— Zanim wyschne, moze by's pan pr'obowal zobaczy'c sie z tym dziedzicem, a nuzby co kupil?

— Nie p'ojde.

Odpowiedzial z taka stanowczo'scia, ze Korczewski juz nie nalegal i milczal do samego wyj'scia. Dopiero, gdy sie znale'zli za wsia na waskiej polnej dr'ozce, prowadzacej do drugiego dworu, widnego[126] z daleka wysoka wieza, odzyskal nieco humoru.

— Przeschlem niezgorzej, ale mi jeszcze mokro! Co, ladny numer ten obywatel? Niech go drzwi 'scisna! Zupelne bydle krajowego chowu! „Czy widzisz na tym stole butelek pelen kosz” — huknal dalej barytonem, az rozleglo sie po polach i kilka wron, siedzacych na przydroznych drzewach, zerwalo sie z krzykiem. — Jedna w'odka mocna i duza, jedno mieso duze, jedno piwo duze; na poprawke jeszcze w'odka i jeszcze mieso, no i piwko na druga noge! Psiako's'c sloniowa! zeby mi to kto postawil teraz, bylby dobrym chrze'scijaninem.

— Ale pieszo to my niewiele zrobimy drogi, dwunasta dochodzi.

— M'oj kr'olu zloty, zeby'smy sprzedali w tym dworze ze cztery bileciki, to juz ci zafunduje karete o dwudziestu czterech oknach.

— Kto tu mieszka?

— Aha! Jaki's Kuczborski! Fiu, fiu! „Na Kuczborsku pan Kuczborski, wdowiec, trzy c'orki w domu, dwie guwernantki, dlug'ow dosy'c, bardzo hojny, pisuje do gazet, oryginal”. Ladny numer. Mokro mi jeszcze, panie Leonie!

Zakrzewski nic nie odpowiedzial. My'slal o Lili, a zreszta zapadl w stan ostrej apatii. Bylo mu juz wszystko jedno i to tak zupelnie, ze gdy weszli w bramy Kuczborska i psy opadly ich cala zgraja i zaczely zajadle dociera'c, wlazl na plot i 'smial sie z Korczewskiego, kt'ory stal i krzyczal na ludzi, zeby go przyszli ratowa'c.

Jakoz sluzba po'spiesznie ich oswobodzila i dostawila do palacu przed pa'nskie oblicze.

Pan domu, wysoki, chudy, kanciasty, z wielkimi bokobrodami szpakowatymi, z mina lorda lub szwajcara[127] z wielkiego domu, przyjal ich skinieniem glowy, nie wyjmujac rak z kieszeni.

Korczewski przedstawil siebie i towarzysza, wyluszczyl cel przybycia, ale przede wszystkim przyznal sie do zamokniecia, opowiedzial zlo'sliwie przyjecie w sasiednim dworze i prosil o samotno'sci nieco, pusty pok'oj i ogie'n w piecu.

Gospodarz zmusil drewniana twarz do zimnego u'smiechu i oddal go w rece lokaja, Zakrzewskiemu za's przysunal papierosy i chodzil po pokoju, wygladajac co chwila oknami.

Milczenie zaleglo glebokie. Po kilkakro'c Leon zaczynal m'owi'c, ale w miejsce odpowiedzi widzial zawsze ten zimny, ostry u'smiech, jednostajny ruch palc'ow, rozczesujacych bokobrody, i martwe, jasne oczy, podobne do rybich, wpatrzone w okno. Wiec zeby przerwa'c nieco nude, usiadl do otwartego, wspanialego fortepianu i wzial kilka akord'ow.

Kuczborski wolno i najspokojniej podszedl, zamykajac mu fortepian przed nosem i powracajac do dawnej przechadzki po pokoju. Leon sie zerwal i gro'znie spojrzal, ale znowu zobaczyl ten sam u'smiech, ruch palc'ow i martwe oczy, wiec usiadl w jakim's fotelu przy stole 'srodkowym i zaczal oglada'c wspaniale albumy malarz'ow[128] holenderskich.

— Przepraszam — szepnal Kuczborski, wyciagnal spod niego fotel, pchnal go pod okno, podsuwajac natomiast proste trzcinowe krzeselko; albumy zamknal i przeni'osl je na drugi st'ol, a w miejsce ich polozyl przed zdumionym kilka numer'ow dziennik'ow i stos fotografii obraz'ow wsp'olczesnych i jakby nie widzac oburzenia Leona usiadl przy malym stoliku pod oknem, wzial lupe i zaczal z najwieksza uwaga przyglada'c sie jakiemu's sztychowi[129].

Leon juz sie nie ruszal na krze'sle; przypatrywal sie tylko ciekawie Kuczborskiemu i pokojowi, kt'ory byl zastawiony bibliotecznymi szafami i p'olkami, pelnymi flaszek, chomat[130], szor'ow[131], starego zelastwa i modeli narzedzi rolniczych. Na 'scianach, obok wspanialych sztych'ow, wisialy plany plodozmian'ow, bro'n my'sliwska, caly komplet bat'ow i malowane ogrodowizny.

— Wla'sciwie czego panowie chcecie? — zagadnal po dlugim milczeniu Kuczborski.

Zakrzewski wyluszczyl cel odwiedzin.

— Nie cierpie takich glupich malpowa'n sztuki. Teatr uwazam za rozsadnik glupstwa, slyszysz pan, za rozsadnik glupstwa — powt'orzyl z naciskiem. — Aktor'ow przepedzilbym przez r'ozgi i zamknal w domu poprawy. Slyszysz pan?

— Slysze, bo niestety nie wynaleziono jeszcze ochrony sluchu przed sluchaniem glupstw!

Kuczborski odwr'ocil sie do niego predko i dlugo patrzyl mu w oczy, ale wszedl Korczewski i zaczal mu dziekowa'c za swoje wyschniecie i zaprasza'c na przedstawienie, zachwalajac gre i benefisanta na sw'oj spos'ob.

— Nie blaznuj pan. Prosze o dziesie'c bilet'ow, wy'sle sluzbe.

Korczewski ol'sniony podawal mu bilety i znowu zaczal gada'c.

— Cicho pan! oto pieniadze. Moje konie odwioza was do sasiada, zegnam. Andrzej, wyprowad'z pan'ow — odwr'ocil sie do okna i spokojnie gladzil bokobrody; jeszcze sie ubierali w przedpokoju, gdy uslyszeli jego drewniany, surowy glos:

— Andrzej! Wypedze cie na cztery wiatry, jak mi bedziesz puszczal do dworu pierwszych lepszych wl'oczeg'ow! Slyszysz, Andrzej?

Wyszli 'spiesznie, przed dworem istotnie juz czekala para koni, zaprzezona do malych sanek, kt'orymi dojechali do dworu sasiedniego. Stangret[132] mial polecone dowie'z'c ich i wr'oci'c natychmiast.

We dworze nie zastali nikogo, bo wszyscy pojechali do ko'sciola. Z trudem we wsi wynajeli chlopa, kt'ory sie zgodzil obwie'z'c ich po sasiednich dworach za skromna sume rubli trzech.

Wiodlo im sie dosy'c szcze'sliwie, sprzedali jeszcze kilkana'scie bilet'ow, dwa razy tylko wylecieli do rowu, bo saneczki byly z tzw. „obrebkiem[133]”, kt'ory po utartej szosie zamiatal wciaz z jednej strony na druga; w kilku domach nie zastali nikogo, w jednym powiedziano im, ze nie potrzeba, ze kupia sobie w kasie, raz tylko im nawymy'slano i wyrzucono za drzwi, i raz wzieto za zlodziej'ow i chciano odstawi'c do w'ojta.

— Mam juz dosy'c wraze'n, wystarczy mi na cale zycie, moze by'smy wracali? — zaczal Zakrzewski.

— Mam jeszcze dwa dwory, w kt'orych na pewno sprzeda sie kilka bilet'ow, mam zanotowane. Pierwszy dw'or to Redziny, wielki majatek, palac, hrabina Lubi'nska, wdowa! A drugi — jaki's pan Maleniecki, bardzo bogaty, od pietnastu lat nie rusza sie z domu, bzik, nadzwyczaj hojny i wspanialy, dw'or po ksiazecemu!…

— No, wiec jed'zmy do hrabiny. Gospodarzu, czy jest w Redzinach dziedziczka w domu?

— W Redzinach? Dziedziczka? Aha, to niby ja'snie hrabina. A kajby ta[134] byla! Ho! ho! to sielna[135] pani! Zagranicznych malp'ow se nasprowadzala kiej[136] diabl'ow czarnych… Wio! wio! gniady! a to ci panowie na obrok[137] przyloza, jak sie bandziesz pilil… Wio…

W Redzinach, skoro zajechali przed palac, wyszlo naprzeciw nich dw'och uliberiowanych[138] lokaj'ow, zaprowadzili ich do olbrzymiego salonu i znikneli.

Salon byl pietrowy, z kolumnada marmurowa, podtrzymujaca galerie dla muzyki, umeblowany z przepychem, ze wspanialymi obrazami na 'scianach stiukowych[139]; wielkie weneckie okna wychodzily na park.

Czekali minut kilkana'scie; nikt sie nie zjawil. Panowala glucha cisza dokola, jakby nikogo nie bylo w calym palacu. Pootwierane drzwi pokazywaly dluga amfilade pokoj'ow, r'owniez wspaniale urzadzonych. Leon przeszedl caly szereg pokoj'ow, obejrzal tysiace kosztownych cacek, porozstawianych po kominkach i stoliczkach, jedwabne obicia 'scian, meble, starozytne biurka i zegary, kosze pelne kwiat'ow 'swiezych, ale nie spotkal nikogo; wr'ocil do Korczewskiego, kt'ory onie'smielony przepychem mieszkania siedzial pokornie na brzezku krzesla i niespokojnie spogladal na 'slady, jakie jego buty pozostawialy na posadzce.

— Nikt nie byl?

— A nikt. Moze pan zadzwoni, o, tam jest guzik elektryczny, bo ja nie 'smialem.

Leon zadzwonil. Natychmiast zjawil sie lokaj i zapewnil, ze ja'snie pani hrabina raczy przyj's'c za chwile.

Przeszlo znowu minut kilkana'scie i nikt sie nie zjawil. Leon znowu zadzwonil.

Przyszedl ten sam lokaj i zapytal sie w imieniu ja'snie pani, kto sa panowie i czego sobie zycza?

Korczewski zlozyl afisz, wsunal w niego ksiazke z biletami i dal lokajowi, polecajac odda'c pani hrabinie.

Czekali r'owniez kilkana'scie minut, az wr'ocil, ale nie sam; przyszedl z drugim, starym, wygladajacym na kamerdynera. Pierwszy ze srebrna taca w reku stanal przy drzwiach i czekal, az stary obszedl wszystkie otwarte pokoje, obejrzal drobiazgi, popatrzyl po 'scianach na obrazy i wyszedl; wtedy postapil kilka krok'ow i podajac na tacy biletowa ksiazke, rzekl powaznie:

— Ja'snie pani hrabina przysyla.

Korczewski obejrzal ksiazke, nie braklo ani jednego biletu, nic nie wzieto; afisz r'owniez odeslano, ale gdy go wzial w reke, wysunal sie z niego rublowy papierek i upadl na ziemie. Korczewski schylil sie, aby podnie's'c, ale Zakrzewski odsunal go gwaltownie i rozkazujacym glosem zawolal na lokaja:

— Podnie's to!

Lokaj podni'osl i polozyl na tacy.

— Prowad'z do pani pokoju! — powiedzial znowu rozkazujaco.

Lokaj jak automat obr'ocil sie i poszedl naprz'od. Przeszli kilkana'scie pokoj'ow; przed szerokimi oszklonymi drzwiami lokaj sie zawahal.

— Otw'orz i prowad'z! — zawolal zduszonym przez gniew glosem i wszedl do wielkiej oranzerii, pelnej zielono'sci, duszacego ciepla, zapachu kwitnacych mimoz i fiolk'ow.

U sufitu na zlotych obreczach kilka papug, podobnych do kleb'ow drogich kamieni, kolysalo sie sennie; w 'srodku oranzerii byl marmurowy basen, z kt'orego wytryskiwal pi'oropusz wody i ze slodkim szmerem opadal; poza nim, pod grupa wachlarzowatych palm, kolysalo sie kilka kobiet na biegunowych fotelach i 'smialo sie glo'sno z potwornie brzydkiej malpy, baraszkujacej z charcikiem angielskim.

— Oddaj tego rubla pani i powiedz, ze postapila jak pokoj'owka przebrana na hrabine — zawolal tak podniesionym glosem, ze wszystkie oczy zwr'ocily sie na niego.

Odwr'ocil sie i wyszedl.

Korczewski juz czekal na niego w saniach; nie 'smial sie na razie odezwa'c, ale gdy sie znale'zli dosy'c daleko od dworu, szepnal:

— To 'swi'nstwo wysyla'c nam rubla jak dziadom, ale zawsze rubel to pieniadz — westchnal.

— Tak, racja, rubel to pieniadz, a 'swinia boze stworzenie.

Zamilkli. Zmierzch juz plynal od las'ow i krwawymi pylami rozsypywal sie od z'orz purpurowych zachodu. Slo'nce ogromna, rozpalona kula zapadalo za lasy, a po 'sniegach, po drzewach, w powietrzu rozlala sie przeogromna cisza nocy nadchodzacej. Na wschodzie pokazywaly sie gwiazdy i zawiewal stamtad czasami wiatr bardzo cichy i mro'zny, az konie parskaly, wyrzucajac nozdrzami slupy pary. W dalekich, jakby zasypanych 'sniegiem, wsiach skrzypialy studzienne zurawie i rozlegaly sie ryki kr'ow.

— Dwana'scie lat temu najmniej, jak bylem w tej okolicy. Pamietam dobrze, ze w kt'orym's dworze, gdy przyjechalem tak samo z benefisem, bylo jakie's zebranie; sprzedalem wszystkie bilety, mialem pieniedzy pelny kapelusz, literalnie pelny kapelusz mi nakladli. Nikt nie liczyl, ile dawal. M'oj Boze, gdzie to te czasy! — m'owil cicho Korczewski i jaki's smutek gleboki, jakby tego umierajacego dnia, za'swiecil mu w oczach. — Tak, pamietam dobrze, gralem wieczorem Franciszka Moora w Zb'ojcach[140]. Co to byly za brawa, co za krzyki, co za publiczno's'c! Dobrze gralem, a szczeg'olniej akt piaty… kobiety mdlaly; gdy przyszla scena z Danielem, wiesz pan, opowiadanie snu, wszyscy sie trze'sli z trwogi. Dobrze gralem.

„I przychodzili, i kladli moje grzechy na szale, ale szala kolysala sie wysoko… az przyszedl stary… siwy… ja go poznalem, Danielu! i rzucil gar's'c siwych wlos'ow i szala moja opadla na d'ol… To byl m'oj ojciec, Danielu! Zrobila sie straszna cisza, w kt'orej rozlegl sie glos tak potezny, ze az mi szpik w ko'sciach zlodowacial… Wszyscy zbawieni, tylko ty jeden przeklety!”[141]. Przeklety! — powt'orzyl cichym, strasznym glosem rozpaczy bezbrzeznej.

Ramiona mu opadly bezwladnie i szklanymi oczami obejrzal sie dokola, gral cala dusza.

— Nie pokazuj pan, bo furman moze my'sle'c, ze's pan zwariowal! — zwr'ocil mu uwage Zakrzewski ironicznym tonem.

Korczewski popatrzyl na niego i szepnal:

— To moze co z operetki?

I zaczal wy'spiewywa'c rozmaite drygi[142] operetkowe.

Na ostatku, juz pod samym miastem, wstapili jeszcze do jakiego's malego folwarku i zostali, bo przyjeto ich nadzwyczaj go'scinnie. Kilkana'scie os'ob tam zgromadzonych, przewaznie mlodziez, bawilo sie doskonale w r'ozne gry. Tak sie rozochocili, ze Zakrzewski gral na fortepianie i 'spiewal, a Korczewski, podpiwszy sobie rzetelnie, deklamowal cale akty dramat'ow i udawal rozmaite komiczne typy, i wciaz sie calowal ze wszystkimi, i ciagle wspominal swojego dziadka kasztelana.

Dobrze juz po p'olnocy szlachcic odeslal ich swoimi ko'nmi, ale tak pijanych, ze nie wiedzieli o bozym 'swiecie.

Na drugi dzie'n Zakrzewski stanowczo nie chcial jecha'c w druga strone okolicy; mial dosy'c dnia wczorajszego. Pojechal Korczewski z Ja'nciem, kt'oremu milosierdzie miasta sprawilo na gwiazdke palto zimowe, a bielizny i but'ow pozyczyl Leon, bo mial wystepowa'c w jego roli, w roli benefisanta.


ïðåäûäóùàÿ ãëàâà | Lili | cëåäóþùàÿ ãëàâà