íà ãëàâíóþ   |   À-ß   |   A-Z   |   ìåíþ


XXIV

Bardzo wcze'snie obudzil ja zapach kwiat'ow. Sluzaca przenosila przez salon 'sliczny, ogromny kosz r'ozowego kwiecia. Slo'nce poprzez niespuszczone story o'swiecalo dziewczyne zlotym blaskiem.

Bylo to ladne i bardzo zyjace.

Widzac budzaca sie Rene — dziewczyna zatrzymala sie.

— Ja'snie pani 'spi tak niewygodnie. Ale wolalam, zeby sie Ja'snie pani nie budzila. W zmartwieniu najlepszy sen.

Chwile Rena po'swiecila na opamietanie sie. Wiedziala, ze jest wdowa i to wiedziala najdokladniej. Pozatem zwalila sie na nia brutalnie my'sl o Halskim i Kaswinie. Byl tu jednak dziwny postep.

My'slala — „ci obaj”.

Teraz juz nie rozr'ozniala ich.

Byli po prostu i tylko „ci obaj”.

Leniwym gestem objela Rena w posiadanie swa sypialnie. Lecz przywitala ja z pewna ulga i zadowoleniem.

— Cale szcze'scie, ze nie tu! — wyrzekla w duchu, obrzucajac wzrokiem wnetrze cichego i skladnego pokoju.

Wsunela sie pokojowa.

— Kwiaty zostawilam w salonie! — zaanonsowala. — A kapiel gotowa.

— Dzieki Bogu!

Szybko pomknela Rena do lazienki. Gdy zanurzyla sie w wode, pachnaca benzoesem, rado'snie za'smiala sie. Dawno, a moze nigdy w zyciu nie czula takiej ulgi, jakiej's takiej ciszy w sobie, takiego uspokojenia. To znuzenie, kt'ore czula w calem ciele, nie meczylo jej. Przeciwnie, mialo w sobie co's ze slodkich upoje'n. Zycie zaczelo ja wabi'c, cialo jej zdawalo sie jej dziwnie piekne. Pokochala je. Wstret, kt'ory miala do siebie w pierwszej chwili, zniknal. Przeciwnie, nastapila jaka's wdzieczno's'c. Wysunela z wody zar'ozowione ramie i ucalowala je z rozkosza.

— Droga! Kochana! — wyszeptala do siebie pieszczonym glosem.

Weszla pokojowa z pantofelkami.

— Ja'snie pani dzi's 'slicznie wyglada!

Siegnela na 'sciane po reczne lusterko.

— Prosze spojrze'c!

Rena ujrzala przedewszystkiem blask dziwny swych oczu — innych — jakby przetworzonych. Nie palily sie chorobliwie goraczka, lecz plonely r'owno, wyra'znie — jakby zapalone od glebi normalnem 'swiatlem.

Przetworzenie, a raczej wypieknienie jej twarzy od oczu obejmowalo calo's'c rys'ow zdrobnialych, delikatnych tem, co Francuzi nazywaja affin'es. Kolo ust przewaznie wystapil jaki's cie'n rozkoszy — jaki's p'olu'smiech warg — jakby nagle dojrzalych i nabrzmialych…

Rena wpatrzyla sie w swoje odbicie w lustrze z uwaga. Ten wyraz ust, to 'swiatlo oczu, te lune spokoju widziala juz, jakkolwiek nie na swojej twarzy.

I z pomrok'ow niepamieci wyrwalo sie ku niej jedno nazwisko:

— Weychertowa!

Tak jest. Niedawno kochanka Halskiego, po nocy milosnej, przyniosla do niej jak r'oze 'swiezo rozkwitla taka twarz wypiekniona. Rena przypomniala sobie, jak z chciwo'scia szukala wtedy na twarzy tej kobiety upodlajacych dowod'ow rozpusty i jakie zdziwienie ogarnelo ja na dow'od jawny i otwarty, ze jest zupelnie przeciwnie.

Lecz jeszcze co's wiecej przejelo ja zdziwieniem.

Oto na my'sl o Weychertowej i stosunku jej do Halskiego nie odczula zupelnie dawnej furji, kt'ora szarpala jej serce na strzepy. Przeciwnie — wyciagnela sie w wannie i u'smiechnela sie.

Bardzo leciuchno, ale sie u'smiechnela.


*


Zadzwoniono u drzwi.

Rena porwala sie z wanny — uslyszala glos Halskiego.

To bylo nieprzewidziane. Czula, iz co's „z tem wszystkiem musi zrobi'c”, ale nie chciala ani tak predko, ani tak nagle. Odwolala pokojowe.

— Sluchaj! — wyrzekla. — Powiedz panu profesorowi, iz go przyja'c nie moge… bo… pan — maz m'oj — umarl i…

— Dobrze!

— Powiedz, ze p'o'zniej…

— Jutro?

— Moze!…

Wr'ocila do wanny i zn'ow z rozkosza wyciagnela sie. Ziewnela przy tem.

— Niech sobie!… — powt'orzyla bezmy'slnie.

Gdy w kwadrans p'o'zniej, okryta peniuarem, usiadla do 'sniadania, przerazila sie nadzwyczajnym apetytem, z jakim pochlania'c zaczela grzanki, maslo, herbate. Upomniala sie o troche szynki i jakie dobre ciastko. Przeczytala poranne dzienniki, donoszace o jakiem's samob'ojstwie z milo'sci.

— To niema sensu! — zaopinjowala. — To niema zupelnie sensu.

Najadlszy sie, zaczela troszczy'c sie kwestja zaloby. Nie wiedziala, czy ma ja nosi'c, czy nie.

— Bedzie to zaleze'c od tego, czy mi bedzie w niej do twarzy… Sadze jednak, ze — tak!

Zad'zwieczal zn'ow dzwonek.

— Pan Kaswin!

Przymknela oczy. Na chwile nie doznala niesmaku, lecz r'ownocze'snie i pragnienia ponowienia sie wraze'n.

Niedo'swiadczona — sadzila, ze jest to dow'od, iz „juz”.

Nie wiedziala, ze jest to zwykle „jeszcze”…

— Nie! — wyrzekla. — Nie chce… powiedz… albo… zreszta powiedz, co chcesz — bylebym miala spok'oj!

— Czy mam powiedzie'c o 'smierci pana?

— Nie! Temu nie!

Wsluchala sie w zamykajace sie drzwi za Kaswinem. Ulozyla sie wygodnie na szezlagu — okryla pledem.

Dzie'n byl rozkoszny, lecz troche chlodny. Dreszcze przebiegly jej cialo. Mile jej byly dziwnie i przytulne.

— Dobrze mi!…

My'sl o zalobie przywiodla jej przypomnienie zmarlego. Lecz zn'ow nastapila rzecz dziwna.

Obok trupa zjawily sie sylwetki Halskiego i Kaswina.

Jaka's 'scislo's'c, solidarno's'c zaczynala laczy'c te trzy postacie.

— Nic dziwnego! — wytlumaczyla sobie spokojnie — do dw'och tych ludzi nalezalam, do trzeciego naleze'c pragne.

I nagle gestem, prawie dziecinnym, wyciagnela rece.

— Jeszcze? Po co?…


*


Zaczynala bowiem odczuwa'c, ze sa dwa rodzaje mezczyzn. Oto ci, kt'orzy kobiecie daja rozkosz, lub ci, kt'orzy te rozkosz biora, nic w zamian nie dajac.

Czem Halski m'ogl sie okaza'c w chwili erotycznego dreszczu? Czy tem samem obojetnem — czem byl dla niej Bohusz? Wprawdzie inne kobiety szalaly. Lecz i za Bohuszem inne kobiety szalaly.

— To byly inne!… — my'slala uwaznie. — Widocznie, ze absolutnie zalezy to od cech indywidualnych.

Mignely jej przez my'sl przedsmaki upoje'n, doznanych w zblizeniach sie do Halskiego.

— Tak! — my'slala — lecz przypomnij sobie takze, iz stracila's 'swiadomo's'c dreszcz'ow erotycznych, gdy cie tw'oj maz pierwszy raz jako narzeczony pocalowal. Takie pr'obne historje niczego nie dowodza…

Zaszyla sie w pled i zaczela pilnie, skrzetnie bada'c sama siebie.

— Ani na chwile nie wprowadzalam Halskiego pod jeden dach ze mna — my'slala — nic a nic nie ciagnelo mnie do slodkiego pozycia dwojga ludzi, kt'ore rzeczywi'scie „pozyciem” nazwa'c mozna. Wszystko sie we mnie szarpalo, plonelo. Nigdy nie bylo pragnienia cichych, dobrych, lagodnych chwil. Moze tam co's… dawniej, gdy chcialam… wyda'c sie za niego, ale i to mialo raczej checi powierzchownego, 'swiatowego, usankcjonowanego polaczenia — ale to, co tam nazywaja na 'swiecie zzyciem sie duchowem? Ha, ha!…

Zaczela sie 'smia'c nagle i to nawet szczerze.

— Z nim, przy nim — i my'slac o nim, o jednej tylko sprawie my'sle'c mozna bylo, o zadowoleniu cielesnem. Tak on jako's wszystko sprowadzal do tego jednego mianownika. Doprawdy!

Przypomnialy sie jej czasy narzecze'nstwa. Chlodno, zimno — przyznala, ze Bohusz dawal jej mase zludze'n na przyszlo's'c, wla'snie w kierunku domowego i duchowego polaczenia.

— Ze nie dotrzymal, to wina losu, moze jego — moze… moja.

Usiadla — objela rekami kolana, w pozie zasmuconej wdowy.

— Zly nie byl zn'ow tak bardzo — my'slala laskawie — trzeba mu bedzie da'c jakie kwiaty, naturalnie bez napisu.

Opanowala ja nieposkromiona wesolo's'c.

— A gdyby tak wieche'c jak snop i szarfy — z napisem — nieutulona w zalu zona… Tableau!

Wracala jej swoboda my'sli i ciala, pierwotna, dziecieca. Byla jakby splukana cieplym, wiosennym deszczem. Jakie's przyszlo'sci barwne teczowo, motylo wirowaly w oddali. Lecz nic w tej przyszlo'sci nie bylo z barw tera'zniejszych, znanych.

Witala ten fakt z wielka rado'scia. Ciekawo's'c ja garnela ku sobie.

— Co bedzie teraz? Co bedzie?…


*


Zajeczal dzwonek — rozkokotal sie glupio, bez sensu.

— Masz… kogo's niesie — pomy'slala trywialnie.

Wpadla pokojowa.

— Pan Halski — i bardzo prosi, aby pani przyjela na chwile.

Skrzywila sie i u'smiechnela.

— Pro's do salonu!

Przeszla mimo lustra i nie poprawila wlos'ow, nie upudrowala sie.

— Ho! ho!… — pomy'slala, konstatujac ten fakt z pewnego rodzaju respektem dla samej siebie.

W salonie zastala Halskiego. Stal na 'srodku, trzymajac w reku paname.

Odrazu zauwazyla, ze byl wyjatkowo 'zle ubrany. Mial garnitur z surowego jedwabiu, widocznie 'zle wyprany w chemicznej pralni. Spodnie byly za kr'otkie i piely sie ku g'orze, to samo i rekawy. Kamizelka marszczyla sie — kolnierz tworzyl chomonto. W dodatku Halski mial wyglad czlowieka, kt'ory jest jaki's niepewny siebie i strawiony goraczka. To wszystko nie trzymalo sie razem i oslabialo wrazenie.

Odrazu rzucil zdanie:

— Pani jest wdowa?

Skinela glowa.

— Od kiedy?

— Od wczoraj wieczora.

— A gdy pani byla u mnie, czy wiedziala juz pani o tem?

Wyprostowala sie dumnie.

— Co za pytanie? Gdybym wiedziala, czyz bylabym u pana?

Spojrzal na nia troche zdumiony, troche zderutowany.

Nastapila chwila milczenia.

Nie prosila go siedzie'c. Stala w oddaleniu i jakby obca.

On podjal nareszcie:

— Zycie pani teraz zapewne ulegnie zmianie. Jest pani wolna, przyszlo's'c przed pania.

Zrobila niewyra'zny gest reka. Troche ja to gniewalo, iz on m'owi o tej przyszlo'sci.

— Zycie jest wielkim wzgledem pani dluznikiem — ciagnal dalej. — Winno jest pani wielkie odszkodowanie. Cala moc rado'sci dozwolonej, cichej i spokojnej, do kt'orej ma wla'snie prawo.

Rena skrzywila usta.

— Tego mi przeciez malze'nstwo nie da.

Zaprzeczyl zywo.

— Tylko malze'nstwo! Tylko malze'nstwo!

— Nie! — krzyknela z ironja — tak, jak pan m'owil dawniej — tylko milo's'c bujna, swobodna bez pet — bez ogranicze'n…

Wpatrzyl sie w nia smutno.

— Do tej nie masz pani do's'c tchu — wyrzekl powoli — a za duzo masz kultury serca i ducha. A przytem pani przeszla's taki czy'sciec na erotycznym szlaku, ze mozesz siegna'c po najwyzsze warto'sci zyciowe w tym kierunku — po milo's'c jednego czlowieka.

Zaczela pod'smiechiwa'c sie cicho.

— Czy to dla pana jest najwyzsza warto'scia milosna?

— Tak! — zawolal. — Tak!

— M'owile's inaczej.

— Lecz w glebi duszy mialem zawsze te tesknote do zzycia sie z jedna tylko kobieta. Lecz nie latwo mi bylo spotka'c taka kobiete. Musialem bra'c, co bylo pod reka — istoty pelne dreszcz'ow, wywolanych przez innych mezczyzn, o kt'orych, kto wie, my'slaly moze, bedac w moich objeciach. I odrzucalem je po jakim's czasie, bo marzeniem mojem bylo stopi'c cialo mej kochanki i przesaczy'c w moja krew — ale jako element czysty, doskonaly i bez skazy — rozumiesz, Reno! — bez skazy!

Chmurna jaka's i gniewna osunela sie na obok stojace krzeslo.

— Rozumiem! — odrzekla — mnie pierwszy mezczyzna, kt'ory mnie inicjowal w 'swiat zmysl'ow, nauczyl pogardza'c zmyslami. Pana pa'nskie kochanki nauczyly pogardza'c milo'scia.

— I daly mi juz teraz przesyt tej pogardy… Ach! Czuje zblizajaca sie ku mnie melancholje tych, kt'orzy zyli dla zmysl'ow…

Rena wbila w niego niechetne oczy. Wydawal sie jej 'smieszny, taki melancholijny w swym 'zle wypranym garniturze. Szarpalo ja niepokojem. Zrozumie'c sie, poja'c nie mogla. Czy ona to kilkana'scie godzin temu wisiala u jego ust, drzaca i gotowa na wszystko dla jego u'scisku?

Czy ona?

Zblizyl sie do niej jaki's uroczysty, zmieniony. Dostrzegla zn'ow, ze mial na wlosach troche lupiezu. To go dobilo. Usiadl naprzeciw niej — patrzyl w nia melancholijnie. Spodnie podniosly sie jeszcze wyzej. Szcze'sciem skarpetki mial ladne, ale te juz go uratowa'c nie mogly.

On m'owil tymczasem:

— Przez te noc dzisiejsza, przez te chwile, kt'ora obecnie przezywamy, przemy'slalem tyle, odrzucilem tyle z mych negacji, obalilem swoje dawne oltarze — zblizylem sie do twoich wierze'n, do twej czystej, prymitywnej piekno'sci dzieciecej, ze po prostu roztopil sie we mnie l'od, kt'ory mnie otaczal.

Pochylil sie prawie do st'op Reny.

— Reno! Bad'z moja kochanka!

Zamknela czempredzej oczy, aby go nie widzie'c, aby tylko odczu'c wewnetrzne wrazenia, jakie te slowa na nia czynily.

Zawrzalo w niej wszystko. Jaka's groza, b'ol.

— Pragnelam tego! — wyszeptala w przestrze'n — nie bylo szale'nstwa, kt'orego bylabym nie popelnila, aby ten cel osiagna'c.

Juz byl przy niej — u jej kolan — tulil glowe do niej.

— Po'swie'c mi cala przyszlo's'c! — wyszeptal — bad'z zona moja!

Z dlugim, bolesnym krzykiem skoczyla, odtracajac go od siebie.

— Nie! Nigdy!…

— Dlaczego?

Zamilkla. I przed soba sama usprawiedliwia'c sie zaczela w my'sli. Nie chciala by'c jego zona, bo oddawszy sie Kaswinowi, nie byla juz ta bez skazy, za jaka on by'c ja mienil.

Lecz tam, w glebi jej organizmu, tkwila inna przyczyna.

W zblizeniu Halski stracil nad nia wladze. Obecnie bylo w niej glucho. Nie reagowala. Nie wibrowalo w niej juz nic…

Szeroko rozwartemi oczyma wpila sie teraz w niego.

Zrozumiala — nie byl dla niej niebezpieczny. To, co gnalo ja w objecia jego, byla nie milo's'c dla niego, lecz pragnienie zaspokojenia wzburzonego ciala za jaka bad'z cene.

Cialo znalazlo gdzieindziej 'zr'odlo uspokojenia — odwracalo sie obojetne.

U'smiechal sie do niej niewyra'znie i zamglono. Ni'osl siebie w tej ofierze i pewny byl przyjecia. Twardy, zimny wyraz twarzy kobiety jednak zaniepokoil go. Ustal w p'ol drogi.

Pytajaco patrzyl.

— Co jest teraz wsp'olnego miedzy mna a tym czlowiekiem? Rwalo ja na strzepy ironiczne pytanie, kt'orego zgluszy'c nie mogla. Zamilkl we mnie ten jeden ton — inne rozbudzone nie byly — wiec…

Instynkt omylil Halskiego. Zawi'odl go sromotnie. Gdyby nie dal sie Renie opamieta'c, cisnal sie na nia z furja dawnej zadzy — kto wie, jakby sie stalo. Lecz on spokornial, znizyl sie — uklakl i rozpoczal litanje. Zapomnial, ze jedna noc, jedna godzina wystarczy, aby z Beatryczy zrobi'c Messaline. W tej chwili juz na oltarzyku nie bylo Beatryczy, a raczej Messalina. I do niej wybral sie Halski z litanja. Spotkal sie z chlodem.

Zbyt dlugo czekala.

Lecz oto, co wzrasta'c zaczelo w duszy Reny.

Zal, zal straszny, bezbrzezny do tego czlowieka za to wszystko, co sie stalo.

Tyle meczarni z jej strony, tyle lez, takiego asystowania powolnego, degradacji jej wielkiej wynioslo'sci, ta poniewierka w walce z zadza, to uleganie tej zadzy, ponizanie sie — wreszcie finalny obled, w czasie kt'orego bez logiki, bez linji oddala sie Kaswinowi — wszystko to bylo niezaprzeczenie dzielem kleczacego przed nia czlowieka.

I do czego doprowadzilo to wszystko? Do czego ta walka, w czasie kt'orej krwawo, tak bardzo cierpiala i oddala swe cialo w poniewierke?

Do 'smiesznego, nedznego rezultatu.

Do propozycji… malze'nstwa!

Szalone, druzgocace burza namietno'sci uniesienia, zako'nczone dziecinna szopka grzecznych i poboznych malc'ow!

Zaiste — warte byly tego zako'nczenia noce bezsenne, biale noce, w czasie kt'orych wila sie jak gad nadeptany, jak szalejaca z pragnienia pantera, obramowana bezlitosnemi pretami klatki.

Zaiste…

Wyprostowala sie i dozwolila calej m'sciwo'sci, calej pysze, calej ambicji swojej przedrze'c tamy, kt'ore drzaca z namietno'sci wola wznosila w swoim charakterze.

I wspanialym, nie do na'sladowania ruchem, wla'sciwym tylko kobiecie, „kt'ora ma dosy'c”, strzasnela ze siebie garnacego sie ku niej, w grzecznej ekstazie roz'slimaczonego mezczyzne.

— Prosze! Przesta'n Pan! — wyrzekla prawie surowo.


XXIII | Kobieta bez skazy | cëåäóþùàÿ ãëàâà